6 sie 2008

At the Drive-In - Relationship Of Command (2000)

Przed wydaniem tej płyty At The Drive-In byli jednym z wielu dobrych zespołów. Dobrych, ale takich, o których po jakimś czasie się zapomina, a potem znają ich tylko zapaleńcy i maniacy. Co można zrobić, żeby nie zostać zapomnianym? Odpowiedź jest prosta: nagrać płytę, która skopie tyłki, która wyniesie na muzyczny piedestał, płytę, która po kilku(nastu) latach przejdzie do legendy.

Jak łatwo się domyślić, udało się im. I teraz pytanie, czemu im? Czemu miliony zespołów męczy się nagrywając średnie, bądź najwyżej dobre płyty, a tu pięciu kolesi z Teksasu przechodzi do historii? Lub uogólniając: co trzeba zrobić, by nagrać płytę-legendę? Trzeba mieć dobrych ludzi do grania. I takich mieli, Omar Rodriguez przez wielu jest uznawany za jednego z najlepszych gitarzystów XXI wieku, Cedric Bixler-Zavala ma niesamowity głos. I tu większość się zatrzyma, bo dla nich ATDI to tylko ta dwójka. Nawet nie wiedzą, jak bardzo się mylą, bo, owszem kudłacze byli ważni dla tego zespołu, ale równie ważna była pozostała trójka, a przede wszystkim Jim Ward, wiecznie schowany w cieniu dwóch liderów, będący jednak siłą napędową zespołu. To on przecież łatał luki na koncertach, gdy Omar rzucał gitarą, to on dośpiewywał brakujące partie, gdy Cedric był w amoku. Sekcję też mieli świetną: Tony Hajjar i Paul Hinojos. Ludzi już mamy. Co następne? Może producent? Mieli takiego, który wycisnął z nich wszystko, co najlepsze. To Ross Robinson, facet od ściany dźwięków. Co poza tym? Szczęście, talent, pakt z diabłem, boska iskra? Różnie można to nazywać, ale oni też to mieli. I dlatego im się udało.

Ale co w tej płycie jest takiego niesamowitego? Przecież grano tak wcześniej, z nerwowym rytmem, z poszarpanymi gitarami, z neurotycznym głosem wokalisty. Emo tak kiedyś brzmiało. I oni te elementy połączyli i doprowadzili do perfekcji. Pierwszy przykład z brzegu, singlowe One Armed Scissor. Energia, energia i jeszcze raz energia. Moc inaczej mówiąc. I chwytliwość. Żadnych łoskotów, popiskiwań, zakręconych dźwięków, od których może rozboleć głowa. Jeśli energia mogłaby być zapisana nutami to wyszłaby ta płyta. Pierwsze pięć piosenek to mocny cios w szczękę, a to dopiero połowa płyty. Dalej jest spokojniej, ale i tak niesamowicie, bo każdy utwór ma coś zaskakującego, niesamowitego. O, Rolodex Propaganda, niby taki zwykły, ale zmusza do wstania z krzesła, tej muzyki nie da się słuchać na siedząco. Nie ma tu miejsca na medytację i kontemplację dźwięków. Tę płytę chłonie się całym sobą, nie da się usiedzieć na miejscu.

Chwilę ukojenia przynosi Non-Zero Possibility, które zapowiada to, co będzie robił Cedric z Omarem po rozpadzie zespołu, ale na szczęście da się tego posłuchać bez bólu uszu. Ukojenie było potrzebne, bo nie da się przyjąć takiej dawki energii na raz.

Co można zrobić po nagraniu płyty życia, płyty, której nigdy się nie przeskoczy? Można ciągnąć to dalej, będąc ciągle pod presją nagrania jeszcze lepszego albumu, albo dać sobie spokój i rozpaść się. Tę drugą drogę wybrali chłopaki z Teksasu. Rozpoczęli drugie muzyczne życie. Jedni lepsze, drudzy gorsze. A i tak ta płyta pozostała szczytem ich możliwości. I, mimo że od jej wydania minęło zaledwie osiem lat, jest już klasykiem, który powinien poznać każdy.



Ściągamy stąd
Kupujemy tu

3 komentarze:

Paulina pisze...

Fajnie czyta się tą recenzję w kontekście tego, "co czujesz" do TMV ;). To jest rzeczywiście doskonała płyta, chociaż przyznaję, musiałam do niej dorosnąć. W gimnazjum, przy pierwszym przesłuchaniu, nie bardzo wiedziałam, o co w tym darciu mordy chodzi ;).

St. Benji pisze...

Czytałem tę recenzję dzisiaj na Twoim blogu.
Jest to dobra płyta, ale ogólnie to dobrze, że ATDI się rozleciało i powstało TMV. :)

Zibi pisze...

Myslalem ze to recka Benjiego, nie wiem czemu. Jestem w trakcie sluchania, fajna jest, mocna.