23 sie 2008

Howlin Rain - Magnificent Fiend (2008)

Lata 70. W tajnym, amerykańskim, rządowym ośrodku, gdzieś w Nevadzie udało się zahibernować członków nieznanego szerzej zespołu za uciekanie od służby wojskowej. Mają obudzić się w 2004 roku. Eksperyment się powiódł. Panowie mieli trochę problemów z przystosowaniem się do życia na początku XXI (stąd zmiany składu, na szczęście amerykańscy generałowie zamrozili też potencjalnych następców, więc wymiana nie była pokoleniowa). Nagrali płytę w 2006 roku, a teraz wydali jej następcę.

Brzmi nieprawdopodobnie? Owszem, ale słuchając tej płyty mam dokładnie takie wrażenie. Przeniesiono ich prosto z przełomu lat 60. i 70. ubiegłego wieku. Gdyby naprawdę żyli w tamtych czasach pewnie zagraliby na Woodstocku dzieląc scenę z Hendrixem i Janis Joplin i innymi gwiazdami hippisowskiego rocka. Tak, hippisowskiego i bardziej amerykańskiego niż hamburgery i Abraham Lincoln. Creedence Clearwater Revival, the Allman Brothers Band, Lynyrd Skynyrd jeździli by z nimi w trasy. Długowłosi młodzieńcy zarzucaliby kwas w rytm ich muzyki. Grateful Dead byliby ich kumplami, a oni sami pewnie byliby wymieniani przez Pearl Jam obok Jimiego i Neila jako główne inspiracje.

Brzmieliby nowatorsko, bo nie bali się dodawać do swoich rozbudowanych kompozycji funkowej pulsacji i gitary, jak w Dancers at the End of Time. Ich brzmienie podawane byłoby jako przykład innym zespołom. The Doors zazdrościliby im klawiszowca. Lord Have Mercy stawiano by obok takich evergreenów, jak Sweet Home Alabama czy Ramblin’ Man.

Wszystko to wydarzyłoby się, gdyby panowie urodzili się kilka dekad wcześniej. Dziś, czterdzieści lat później, można pomyśleć, że to drugie Wolfmother, tylko bardziej amerykański i powiedzieć: z czym do ludzi, tak się grało, gdy moi dziadkowie byli młodzi. Można, ale zanim się to zrobi warto zauważyć, że liderem Howlin Rain jest Ethan Miller. Lider jednego z czołowych przedstawicieli New Weird America, czyli Comets On Fire, zespołu dość awangardowego i hałaśliwego (mimo że na ostatniej płycie trochę się uspokoili). Czyli jakość gwarantowana. Co więc w tej płycie jest takiego dobrego?

Po pierwsze – brzmienie. Dużo dzieje się w warstwie instrumentalnej, prawie cały czas słychać klawisze (nie tylko hammondy), czasem przewiną się dęciaki, jak choćby w Nomads. Po drugie – przebojowość. Każda piosenka niesie w sobie taką dawkę zabójczych melodii, że mogliby nią obdarować kilka innych płyt. Po trzecie – wokalista, czyli Ethan Miller. Nie wiem, jak on to robi, ale czasem zbliża się do rejestrów zarezerwowanych dla Janis Joplin. I cały czas śpiewa z obowiązkową chrypką, co tylko pobudza skojarzenia z Teksanką. Po czwarte i chyba najważniejsze – energia. Już po kilku sekundach zrywam się z miejsca, by zacząć tańczyć w rytm muzyki, ewentualnie poudawać gitarzystę, bo solówki są naprawdę najwyższej jakości. Nie wydumane, melodyjne, ale na pewno nie prostackie

Wszystko na tej płycie jest klasyczne. Od brzmienia, przez teksty i aranżacje aż do liczby utworów i czasu trwania płyty. Musieli się solidnie napracować (zapuścili nawet brody i włosy) by oddać klimat tamtych lat i dlatego też chylę przed nimi czoła.

40 lat temu zrobiliby pewnie wielką karierę, dziś to jedynie ciekawostka, wspomnienie dawnych lat… i jedna z płyt roku. W kategorii „wskrzeszamy starego dobrego rocka” zostawiają daleko w tyle Wolfmother, o the White Stripes nie wspominając. Mistrzostwo.

Ściągamy stąd.
Kupujemy tu.

2 komentarze:

Tomek pisze...

Fajne recenzje piszesz :)
Posłucham.

Michał Wieczorek pisze...

no fajnie, jak się spodoba, to podrzucę wild life, dwa jamowe kawałki (po 15 minut). a potem debiut, który strasznie odstaje, niestety.