28 wrz 2008

Air - Talkie Walkie (2004)

Oj niezłe manto dostało się francuzom po wydaniu albumu 10000 Hz Legend. Zarówno fani jak i krytycy zauroczeni genialnym Moon Safarii, spodziewali się zapewne innej płyty. Płyty będącej kontynuacją, tego jakże delikatnego i wysmakowanego sposobu muzycznego myślenia znanego z ich debiutu. A tym czasem zamiast raczyć nas ciepłymi melodiami, Nicolas Godin i JB Dunckel zaskoczyli wszystkich zupełnie nowym, surowszym brzmieniem i podejściem do swojej muzyki. Tak było w roku 2001.

Przenieśmy się jednak do roku 2004. Tym razem duet postanowił powrócić do korzeni, nagrywając po prostu dziesięć przepięknych, popowych piosenek, będących pewnego rodzaju kontynuacją tego co usłyszeć można na Księżycowym Safari. Jednak nie do końca. To co najbardziej rzuca się w oczy ( a raczej w uszy ) po pierwszym przesłuchaniu tego albumu to niesamowita prostota i oszczędność dźwięków. Trzeba jednak przyznać, że Francuzi w sposób umiejętny korzystają z tej skromnej palety muzycznych barw, a w dodatku do perfekcji opanowali zabawę nastrojem i stylem. W sposób płynny przechodzą z muzyki nasyconej erotyzmem do dźwięków absolutnie leniwych. Z jednej strony to co słychać z głośników urzeka subtelnością i smakiem, a z drugiej potrafi graniczyć z zamierzonym kiczem. Jeżeli chodzi o aranżacje niektóre kawałki zaskakują swymi pomysłami. Jednym z moich faworytów jest "Run" oparty na prostym, wokalnym loopie w czasie którego klimat utworu przechodzi ze swego rodzaju makabreski do onirycznego uniesienia za sprawą nakładających się na siebie "chóralnych" partii klawiszy. Warto też zwrócić uwagę na instrumentalny Alone In Kyoto, który został wykorzystany do filmu Sophie Copolli „Miedzy Słowami”. Kto wie czy to nie najmocniejszy punkt programu. Cicho plumkająca gitara na tle delikatnych elektronicznym sampli przeplatana dźwiękami fortepianu i dzwonków. Prawie pięciominutowa kwintesencja prostoty i piękna.

Prostotę widać nie tylko w muzyce ale także w tekstach. W rozbrajająco zwyczajny i delikatny sposób opowiadają o bliskości, uczuciach, emocjach i potrzebie bycia kochanym. Jak mówią sami jej autorzy „jest to płyta o miłości i związkach międzyludzkich". Podejście do tematu jest bardzo różne. Np w utworze "Biological", miłość obdarta jest z całej tej romantycznej otoczki i ogranicza się do stwierdzeń czysto naukowych, gdzie chemia między parą kochanków zredukowana jest tylko do stwierdzeń:

„XX, XY

That's why

it's you and me,

Your blood is red.

It’s beautiful”

Muzyka, jaką serwują nam panowie z Air, to taka elektronika z ludzką twarzą: ciepła, stonowana, nieco senna. Ujmujące harmonie, wpadające w ucho linie melodyczne, proste historie wyśpiewane po angielsku ale z francuskim akcentem...niby nic nadzwyczajnego a jednak potrafi wciągnąć. Jednak nie od razu. Myślę, że trzeba poświęcić tej płycie trochę czasu i uwagi aby urok poszczególnych kawałków owinął nas wokół siebie.


Do ściągnięcia:

http://rapidshare.com/files/68955821/Air_-_Talkie_Walkie.rar

Do kupienia:

http://merlin.pl/Talkie-Walkie_Air/browse/product/4,350362.html

22 wrz 2008

Garbage - Garbage (1995)


rok wydania: 1995
gatunek: rock
wydawca: Mushroom Records

Butch Vig, Steve Marker i Duke Erikson siedzą w studiu i bawią się w tworzenie muzyki. Coś tam zagrają, coś tam wysamplują, coś tam zapętlą. Nagle (albo i nie tak nagle, do dziś tego nie wiadomo) przychodzi ktoś (historia nie zapamiętała jego imienia) przychodzi i mówi im „this shit sounds like garbage”. Panowie mają już nazwę dla rodzącego się właśnie zespołu. Przewijam akcję kilka miesięcy do przodu. Steve Marker ogląda MTV. Widząc teledysk niezbyt znanej szkockiej kapeli Angelfish, zwraca uwagę na wokalistkę, Shirley Manson i myśli: „ona by do nas pasowała, muszę o niej opowiedzieć chłopakom". 8 kwietnia 1994. Świat dowiaduje się o tajemniczej śmierci Kurta Cobaina. Vig, Marker i Erikson poznają Shirley Manson.

Taka jest historia powstania tego zespołu. Nietypowa, jak nietypowa jest ich muzyka. Przeważa rock, zgodnie z ówczesnymi standardami przybrudzony, udający garażowe brzmienie. Taki jest największy hit, czyli Only Happy When it Rains. Bez zbędnego mieszania, szybko i do przodu. Ale już następne As Heaven is wide to zupełnie inne oblicze zespołu. Gitary zostały i buczą, aż miło, ale utwór napędza nerwowy beat perkusji, który bardziej pasuje do muzyki elektronicznej. Pojawiają się też różne efekty brzmieniowe, co jest zasługą obecności trzech producentów w składzie.

Nie boją się też poflirtować z popem. Właściwie każdy kawałek ma potencjał, by być przebojem, ale w Fix Me Now mamy prawdziwie popową melodię i brzmienie. Not My Idea to swoista przeplatanka: popowe zwrotki, mocny, rokendrolowy refren. Nas szczęście pop w ich wykonaniu daleki jest od banalnych melodyjek serwowanych w radiu.

Dog New Tricks w pewnym sensie zapowiada następną płytę. Tu ten element elektroniczny jest najsilniejszy, co czyni ją najciekawszym kawałkiem na płycie. Połączenie mocnych, sfuzzowanych gitar i tego nerwowego rytmu brzmi bardzo intrygująco. Vow i Stupid Girl to kolejne rockowe hity. Pierwszy rozpoczyna się charakterystycznym, przechodzącym przez kanały riffem, a drugi opiera się na loopie perkusji z jednej piosenek The Clash. Na koniec zostawili dramatyczną balladę Milk z poruszającym tekstem Shirley.

Bardzo równa i bardzo dobra płyta. Aż dziw, że to debiut. Choć wpływ na to miał fakt, że osobno już mieli za sobą muzyczne doświadczenia. I to poważne. Tą płytą postawili sobie bardzo wysoko poprzeczkę. I jak wiadomo, następną płytą, dorównali tej.



Ściągamy stąd.
Kupujemy tu

21 wrz 2008

The Last 3 Lines - You Are A Deep Forest (2008)

Dzisiaj będzie szybko i konkretnie, bo i o samym zespole niewiele mi wiadomo. Kwintet: jedna kobieta i czterech mężczyzn. Nazywają się The Last 3 Lines i pochodzą z Barcelony. Nagrali świetny, pełen energii i czadu rockowy album, który jest lepszy od wielu innych rozreklamowanych płyt artystów z bardziej znaną marką. Z pewnością gdyby pochodzili z Wielkiej Brytanii, już dawno usłyszałby o nich cały świat. Ale usłyszy tak czy siak, mam taką nadzieję. Dlatego dziś postanowiłam przysłużyć się temu szczytnemu celowi i polecam Wam płytę "You are a deep forest". Znajdziecie tu bardzo żywiołowe kawałki, okraszone zarówno inspiracjami klasycznym rockiem jak i może zbyt nadużywanym dziś post punkiem. Ale nadużyć tu niewiele. Mój ulubiony kawałek? Myrriana.
Jaki będzie Twój ulubiony kawałek? Przekonaj się sam(a).
Linka do kupienia nie podam, bo kupić się na razie nigdzie nie da.

15 wrz 2008

Roger Waters - The Pros and Cons of Hitch Hiking (1984)

Pozostańmy jeszcze przez chwilę u boku Rogera Watersa, przy odrobinie szczęścia być może uda nam się zapomnieć o przeszłości, o niechlubnych ekscesach, być może uda nm się oderwać zachłanne palce od etykietki Pink Floyd, być może zawędrujemy do krainy zaklinacza demonów, pogrążymy się w słodkim letargu, wiedząć, iż nic złego nas nie spotka. Wszak to tylko sen... 

Wydany w roku 1984 krążek "The Pros and Cons of Hitch Hiking" dotyczy właśnie sennych eskapad Watersa. W ciągu 42 minut odbywamy niezwykle kameralną podróż w kolejne fazy nocnych fantazji - począwszy od godziny 4:30 a skończywszy 5:11 - i nie bez kozery, rzekomo to właśnie w tym przedziale człowiek tkwi w najbardziej abstrakcyjnej fazie snu, obfitującej w liczne kolaże fragmentów zapamiętanej rzeczywistości z fantasmagoryczną arabeską. A sny samego Watersa? Cóż, są one swoistym przeglądem kontaktów podmiotu lirycznego z płcią piękną (vide sugestywna okładka). Pod względem muzycznym album jest naprawdę wyjątkowy - to niejako fuzja Cohena, swingu, makabrycznej operetki, muzyki filmowej i smętnego bluesa. Wszystko to - jakby jeszcze było malo - zalatuje naleciałościami swoistego słuchowiska. Rzecz jasna gdzieś tam pobrzmiewają nieśmiało echa Floydów, głównie z czasów "The Final Cut", co raczej nie powinno dziwić (ostatni labum z Watersem został wszak wydany rok wczesniej). Cała ta mieszanka stylistyczna stanowi danie nader smakowite, okraszone nader aromatycznimy przyprawami - Eric Clapton śmigający po gryfie swej gitary, Andy Newmark bębniący w niezwykle wyważony, apetycznie oszczędny sposób, cudowne partie saksofonu co i rusz gawędzącego z pianinem i hammondami. Ach, dane nam będzie także nacieszyć ucho wybornymi chórkami, które w mej sakromnej opinii zasługują na szczere uznanie. A sam Waters? Cóż, Waters czuje się w tak wspaniałej otoczce, niczym ryba w wodzie. Tajemniczy, z lekka oniryczny głos przechodzi w histeryczny śmiech szaleńca, innym razem władczy ton zamordysty przechodzi w nęcący szept... Ten facet naprawdę ma smykałkę do interpretacji tekstów (jakże intrygujących!). 

Panie Waters, chyba warto byłoby czasem spojrzeć za siebie, np do roku 1984. Zwłaszcza, że nęci pan nowym albumem, oj nęci. Cóż, nawet jeśli nie uda się panu wznieść na wyżyny... zawsze będzie można powrócić do sennych marzeń. Jest pan zdecydowanie bardziej intrygujący, gdy pan śpi.

Kaban

Kradniemy

Kupujemy

11 wrz 2008

Rachael - I bet You Like Drugs Instead of Sex (2008)



Warszawiaki z Rachael grają razem niecały rok, a już mają no koncie pierwszą EPkę, wydaną własnym sumptem, a jakże.
Już tytuł I Bet You Like Drugs Instead Of Sex zapowiada zawartość. Rock psychodeliczny raczej nie, bardziej indie granie z elementami psychodelii. Coś pomiędzy Black Rebel Motorcycle Club a dwiema ostatnimi płytami Queens of the Stone Age. Czyli to, co tygrysy lubią bardzo, jeśli nie najbardziej.

Najbardziej grzeje Juditha z obłędnym wokalem Olgi. O właśnie, niewątpliwą zaletą Rachael jes dwójka wokalistów Mike i Olga. Patent podobny na przykład do The Subways (spodziewajcie się, że do końca roku będą się pojawiać w prawie każdym tekście) i podobnie wykorzystany. Do złagodzenia chropowatego wokalu Mike’a, choć akurat tej piosence głos Olgi nadaje ostrości.

Świetny jest też Going Up In Smoke ujarana zielskiem pseudoballada. Ze świetną, trochę Joshową gitarą. Przypomina też spokojniejsze momenty BRMC, czyli w niej najbardziej słychać czemu Rachael mieści się tam właśnie.

V-66­ zaczyna się riffem bardzo, ale to bardzo przypominającym Smells Like Teen Spirit, wiadomo czyje. Na szczęście idzie w zupełną, bardziej pokręconą stronę. Na koniec zostawili All You Need Is Lead, trochę cygańskie, trochę hamerykańskie z solówką w stylu Neila Younga, gdzieś w środku psychodelicznie rozjeżdżające się. No nie mogli wybrać lepszego zakończenia płyty.

I Bet You Like Instead Of Sex najlepiej słuchać idąc w nocy ulicami wielkiego miasta, jak Nowy Jork, albo bardziej lokalnie, Warszawa. Wiecie, klimat podobny do Stories from the City, Stories from the Sea Polly Harvey.

Gdyby byli z Nowego Jorku albo z Londynu już mieliby kontrakt w kieszeni, a tak muszą gnić w podziemiu, przykre.
Ściągamy stąd, całkiem legalnie.

8 wrz 2008

Atlas Sound - Let the Blind Lead Those Who Can See but Cannot Feel (2008)

Dzisiaj polecam płytę dziwną. Dziwną, bo wymykającą się wszelkim regułom. Nie ma tu zwyczajnych piosenek z trzema zwrotkami, z wstawionym od czasu do czasu bridge'm i mniej lub bardziej mądrymi słowami. Nie znajdziecie żadnego przebojowego kawałka z refrenem, który będzie można sobie nucić pod prysznicem. Nie jest to płyta do słuchania przy nauce, sprzątaniu czy zasypianiu. Czym więc jest?
Ano, trudno to stwierdzić. Jakiekolwiek próby zaszufladkowania, a to do shoegaze'u, electronic czy też ambientu, nie będą nigdy do końca odpowiadały temu, co na płycie możemy usłyszeć. A usłyszeć możemy naprawdę dziwaczną i psychodeliczną kombinację. Całość sprawia czasami wrażenie dość przypadkowej mieszanki, jednak w tym chaosie dźwięków i nieco niedbałym wokalu jest pewne magnetyczne przyciąganie. Sprawia ono, że płyty ma ochotę się słuchać i słuchać, pomimo całego dziwactwa, jakie zawiera w swoich czternastu kawałkach.
Być może to sprawka charyzmatycznego Bradforda Coxa. Atlas Sound to solowy projekt tego artysty, który znany jest przede wszystkim z zespołu Deerhunter. Bradford cierpi na zespół Marfana, chorobę z dość poważnymi objawami. Na tę przypadłość chorowali prawdopodobnie Rachmaninow, Paganini czy Robert Johnson, więc jeśli mielibyśmy zabawić się w teorie spiskowe to owa choroba dotyka ona muzyków hipnotyzujących, związanych z okultyzmem czy podejrzewanych o konszachty z samym diabłem. Może więc i Cox ma jakąś nadprzyrodzoną moc? Sam artysta twierdzi, że chciał stworzyć nawiedzoną płytę. I już w pierwszym kawałku mamy opowiastkę o duchach. W innych piosenkach pojawiają się refleksje na temat śmierci, nawiązania do portorykańskich legend lub opisy losów dzieci chorych na AIDS, o których Cox przeczytał kiedyś artykuł. Są też wątki autobiograficzne - piosenki poświęcone młodości artysty, doświadczeniach z narkotykami, nieszczęśliwej miłości oraz... rodzinnym wycieczkom na plażę w okolicach świąt Bożego Narodzenia.
Skomplikowana sprawa z tą płytą. Nie ma melodii, które zostają w głowie. Nie jest to rzecz łatwa w odbiorze. Warto jednak ściągnąć i przekonać się o tym samodzielnie. Od siebie mogę dodać tylko tyle, że byłam sceptycznie nastawiona do tego materiału, ale już po pierwszym przesłuchaniu musiałam przyznać, że moje obawy były niesłuszne. Jeśli ktoś będzie miał podobne odczucia, może także odwiedzić blog pana Coxa, gdzie umieszcza on masę nowych piosenek oraz filmów związanych z Atlas Sound oraz jego innymi projektami. A teraz - dajmy poprowadzić się tym, którzy nie widzą!

Ściągnij: http://www.mediafire.com/?esdlw1ul0ve
Kup: http://www.fan.pl/katalog/p91278420_atlas_sound_let_the_blind_lead.html

6 wrz 2008

Black Mountain - In The Future (2008)


Banda hipisów z Vancouver. Tak na marginesie to fajną mają scenę muzyczną w tej Kanadzie. Black Mountain, gdzieś już słyszeliście tą nazwę...Fani Led Zeppelin już wiedzą o co chodzi.Istnieją od 2004 roku.To już drugi album tej formacji. Pierwszy przeszedł bez większego echa. Zespół tworzy 5 osób w zestawieniu 4 czterech facetów i jedna laska (średnia, ale głos boski). Mamy do czyczenia z rockiem mocno osadzonym w latach 70. Już początek płyty nas o tym przekonuje.

Wita nas kawałek "Stormy High", trochę oczywista inspiracja grą Jimmy'ego Page'a, ale intryguje. Dalej jest już tylko lepiej i ciekawiej. Dobre melodie, dużo gitar i świetne, urozmaicone klawisze, szczególnie w mocno psychodelicznym kawałku "Tyrants", chyba najlepszym na płycie. Co ciekawe, jeśli chodzi o wokal to mamy duet. Śpiewa pan i pani. Mimo tego, że nie są to jakieś typowo rockowe wokale, to bardzo ładnie się nawzajem uzupełniają tworząc ciekawy klimat. Oprócz mocnych kawałków mamy też kilka balladek, jak na przykład "Angels" z mocno zapadającą w pamięć melodią. Jest troche prog-rocka, Black Sabbathowych i Led Zeppelinowych gitar, trochę folku...

Warto wspomnieć, że album ten produkował David Sardy (niegdyś lider grupy Barkmarket, producent m.in. Slayera, Wolfmother, pracujący też z Rolling Stones i Oasis). Cóż, brzmienie jest miażdzące. Zapomnijcie o Wolfmother, teraz jest Black Mountain. Warto się zapoznać z tym materiałem. Za granicą zebrali za tą płytę świetne recenzje (prawie najwyższe możliwe oceny w Rolling Stonie i w Q) Takie granie musi istnieć, inaczej wszechświat wybuchnie, a ziemia się stopi jak serek Hochland ze szczypiorkiem.

Download: http://rapidshare.com/files/86905074/BMITF.rar

Buy: http://www.empik.com/in-the-future-muzyka,prod1150061,p

4 wrz 2008

The Gutter Twins - Saturnalia (2008)


Ci dwaj panowie współpracują ze sobą już kilka lat. A to jeden zagra u drugiego na płycie, a to nagrają razem piosenkę pod szyldem projektu jednego z nich. A to pojadą pod tym samym szyldem w trasę (i wpadną do Polski). Aż gdzieś w 2003 roku pojawiły się plotki, że mają nagrać prawdziwie wspólną płytę jako zupełnie nowy projekt. Nagrywali ją tak długo, bo jeden z nich rzucił się w wir pracy i kolaborował z folkową artystką i eletroduetem, a obydwaj pojechali w wyżej wymienioną trasę, ale wreszcie jest. Najbardziej oczekiwana płyta tego roku.

Trzeba powiedzieć, że spiknęli się jak mało kto. Obydwaj liderowali kultowym, ale nie mogącym przebić się do mainstreamu zespołom. Potem obydwaj rozpoczęli nowe kariery, czy to solowo, czy pow.ołując do życia całkiem nowe projekty. Muzycznie też się uzupełniają. Mark „Wypiłem Hektolitry Whisky i Wypaliłem Tysiące Papierosów” Lanegan, jak wiadomo jest obdarzony mocnym, rzeżącym głosiskiem, a Greg „Poderwę Twoją Dziewczynę, Mimo Że Się Trochę Spasłem” Dulli to multiinstrumentalista i wokalista o duszy romantyka. Razem tworzą powalający duet, czego dowodem jest choćby Number Nine the Twilight Singers.

Właśnie, the Twilight Singers to słowo klucz do tej płyty. Tak naprawdę Saturnalia, gdyby zostały nagrane bez Lanegana, spokojnie mogłyby być czwartą płytą zespołu Dulliego. Więcej, koncertowe wcielenie the Gutter Twins różni się od ostatniego składu TTS tylko osobą perkusisty. Czyli w brzmieniu przeważa pierwiastek Dulliego.

Lanegan zaś po raz kolejny udowodnił, że jest wręcz idealnym kolaborantem. Świetnie potrafi odnaleźć się w tak odległych stylistykach, jak folk, czy elektronika, o desert rocku nie wspominając, więc wejście w klimat alternatywnego rocka a la Dulli nie sprawiło mu żadnego problemu, zresztą robił to już wcześniej.

W piosenkach ścierają się dwa żywioły. W brzmieniu, jak już napisałem, wygrywa zurbanizowane brzmienie the Twilight Singers, zaś w wokalach utrzymuje się równowaga. W jednych piosenkach, jak w Idle Hands jest więcej Lanegana, w innych, jak The Body jest więcej Dulliego, a w jeszcze innych panowie prawie cały czas śpiewają wspólnie, co chyba jest najlepszym rozwiazaniem.

Zdarza się też, że Lanegan wejdzie na rejestry zastrzeżone dla Dulliego, a Dulli będzie śpiewał nisko, przypominając Lanegana. Takie sytuacje nie zdarzają się zbyt często, ale odnoszą pożądany efekt, czyli zaskoczenie.

Seven Stories Underground to jedyna w pełni Laneganowa piosenka, śpiewa w niej tylko on, Dulli tylko czasem doda coś od siebie w chórkach. Greg też ma taką piosenkę. To I was in Love with You, które następuje od razu po Seven Stories Underground. Na szczególną uwagę zasługuje otwierające the Stations. Naprawdę, nie mogli wybrać lepszej piosenki na openera. Moc czuć od pierwszych sekund, a całość zapowiada prawdziwą muzyczną ucztę. Jej kulminacją i najsmakowitszym daniem jest Each to Each, mroczne, niepokojące, z najlepszą na płycie wspólną partię wokalną. Poza tym ciężko coś wyróżnić, bo cholernie równa to płyta.

Lanegan i Dulli znów nie zawiedli. Dostałem dokładnie to, czego chciałem. Płytę bardzo dobrą, mroczną, ze świetnymi melodiami. Dulli mistrz, Lanegan bóg.


Ściągamy stąd
Kupujemy tu

2 wrz 2008

Jakob Dylan - Seeing Things (2008)

Jakob Dylan to osobnik obdarzony ciekawą barwą głosu i przyjemną aparycją. Urodził się 9 grudnia 1969 roku w Nowym Jorku. Równo 20 lat temu założył zespół The Wallflowers. Nagrał wraz z nim pięć płyt studyjnych. Jedne okazywały się porażkami, inne pokrywały się poczwórną platyną, jeszcze inne kiepsko się sprzedawały, ale miały dobre recenzje. Bywało więc różnie. Do 2008 roku, kiedy to lider zespołu zawiesił jego działalność. Fani mogliby oburzyć się na to stwierdzenie, ale ja jestem panu Dylanowi za to całkiem wdzięczna.
A to dlaczego? Bo dzięki temu mamy okazję do posłuchania pięknej i intymnej płyty. Oszczędnej w środkach artystycznych, bo głównymi instrumentami są tu głos i gitara akustyczna. Dla Jakoba była ona nie lada wyzwaniem, ponieważ po raz pierwszy wyszedł z "kryjówki", jaką stworzył sobie w zespole i nagrał płytę pod swoim imieniem i nazwiskiem (ale o tym później). Przy takim przełomowym momencie w karierze warto podjąć współpracę z kimś, kto zna się na rzeczy. Wybór Jakoba padł na Ricka Rubina. Marka prawie tak pewna jak Timbaland ;). Owoc ich współpracy to kilkanaście utworów utrzymanych w raczej refleksyjnym tonie, co zapowiada już pierwsza piosenka Evil is alive and well (dowiedziałam się przy okazji, że jest to gra słów, często mówi się bowiem, że to "Elvis is alive and well"). Ale znajdzie się i parę weselszych akcentów, sam autor radzi wsłuchiwać się dokładnie w teksty.
Fani Bruce'a Springsteena po przesłuchaniu tej płyty będą zadowoleni. Wielbiciele dziadzia Cohena także odnajdą się w tym repertuarze. To zmusza słuchacza do dość ciekawej refleksji: Jakob Dylan ucieka w cień tych artystów, którzy z kolei starali się wydostać z cienia... innego Dylana. Tak jest, kto jeszcze tego nie wie, ten niech się dowie: Jakob Dylan to najmłodszy syn TEGO Dylana. Robiąc krótkie rozeznanie w sieci, nie udało mi się trafić na żadną recenzję "Seeing Things", w której nie byłoby wzmianki o słynnym tacie. Ja postanowiłam o tyle ulżyć Jakobowi, że o jego ojczulku wspomniałam na samym końcu. Pociecha Boba nie lubi, gdy w wywiadach czy artykułach dokonuje się porównań dokonań obydwu artystów. Moim zdaniem jest to zresztą bezsensowne. Bob to Bob a muzyka Jakoba obroniłaby się i bez "pleców" od taty. Co sądzi o tym sam zainteresowany? "Nie sądzę, by ktokolwiek mógł mu dorównać, a prawdę powiedziawszy uważam, że nikt nawet nie powinien tego próbować". Nic dodać, nic ująć.

Posłuchaj: http://rs181.rapidshare.com/files/120175238/Jakob_Dylan-Seeing_Things-2008-WALLFLOWRES.zip
Kup: http://merlin.pl/Seeing-Things-Digipack_Jakob-Dylan/browse/product/4,595225.html

31 sie 2008

Ahkmed - Chicxulub (2007)



Czasem tak jest, ze jak już się zrobi podsumowanie roku, wszystko wygląda ładnie, pojawia się płyta, która przebojem wdziera się w zestawienie. Tak, tą płytą, która zdemolowała moje zestawienie w zeszłym roku (już) było właśnie to wydawnictwo. I nie ma żadnego znaczenia, że to kompilacja wcześniejszych nagrań.

Jak się wysilić, to już nazwa może budzić przyjemne skojarzenia. Ahkmed to imię, a teraz pomyślcie o najlepszym stonerowym bandzie ever. I co? Jego nazwa to tez imię. Majspejs też wygląda zachęcająco, bo umieścili tam zdjęcia z występu nad jeziorem przy zachodzącym słońcu... A w Influences wpisali, obok Hawkwind i Pink Floyd, kyuss. Ale oczywiście na ich majspejsa wszedłem dopiero po przesłuchaniu płyty.

Dużo tu przestrzeni, kosmicznych odlotów (co prawda nie tak radykalnych, jak w przypadku Comets on Fire, czy Earthless), jest też prawdziwie pustynne, brudne brzmienie. Muzyka ahkmed to połączenie kosmosu z pustynią, dwóch przeciwstawnych sobie żywiołów: powietrza i ziemi. Brzmi nieźle, co? I zaufajcie mi, tak jest naprawdę już od pierwszych sekund Kirrae, które rozpoczyna się kosmicznymi dźwiękami gitary, by przejść przez fazę grzania a la kyuss, wrócić w mgławice, pobrzdąkać, jak kyuss w swoich spokojniejszych kawałkach, pogrzać znów, ale tak bardziej kosmicznie i wrócić do pustynnego wygaru i na koniec znów wyprawić się w kosmos. A wszystko to w jednej piosence, co prawda, nie krótkiej, bo trwającej 10 minut. W następnej Ilanesii powala riff, gdzieś tak od 2:45, w którym połączyli kosmos z pustynia, mistrzostwo. Riff ten przywodzi na myśl Josha z czasów kyussa: grany bez opamiętania jeden motyw, niewiele zmieniający się przez utwór, a jednak za każdym razem inny.

Jeszcze lepiej robi się w T=0 i Viceroy. Ten pierwszy rozpoczyna się pustynnym riffem z kosmicznym pogłosem, potem wchodzi bas i perkusja i robi się naprawdę epicko. Ciary murowane. Po chwili zaczyna się wokal, oszczędny, mistyczny, rozmyty w muzyce. Po epickości mamy etap relaksu, delikatności przerywanej od czasu do czasu mocniejszym wejściem, taki nie do końca spokojny sen, oczywiście o gwiazdach, podróżach kosmicznych, purpurowych mgławicach i tym podobnych. Viceroy rozpoczyna się dokładnie w tym samym momencie, w którym kończy się T=0, ale idzie w inną, bardziej agresywną stronę, bo przechodzi prawie od razu do bliźniaczo podobnego riffu do tego z Ilanesii. 2:30. zapamiętajcie ten czas. Bo od tego momentu zaczyna się najbardziej nieziemska część tej płyty. Jakby ten sam duch, który napełniał kyussa podczas nagrywania płyt zstąpił właśnie na Ahkmeda. Piękny motyw gitary (na riff to za mało dźwięków) z cichymi dogrywkami w tle. Whitewater XXI wieku? Wiem, że to na wyrost, ale właśnie z tym kojarzy mi się najbardziej, mimo że jest dużo prostsze i mniej jazzowe. I po trzech minutach trzepania tego riffu wracają do grzania (znów z wokalem, świetnym wokalem) w stylu kyussa. Leżę, spadłem z krzesła, nie mogę się podnieść. Jestem zdruzgotany. To było piękne.

Po kilku przesłuchaniach jestem oczarowany. Nie tylko Viceroyem, ale wszystkimi utworami na Chicxulub. Dosłownie wszystkie wgniatają w ziemię, niszczą, orzą mózg i Bóg jeden wie, co jeszcze. Tak świetnej dawki stonera (czy post-stonera, jak sami określają swoją muzykę) dawno nie słyszałem. A, i byłbym zapomniał, kojarzą mi się też trochę z Mammatusem. Najbardziej w Jonah, ma taki, hm, mistyczny klimat.

Wiem, dużo porównań pojawiło się w tekście. I to porównań do samych bogów desert rocka, ale czterech wybrańców może być dumnych z ahkmeda. Genialna płyta. Z niecierpliwością czekam na ich długogrający debiut.

Ściągamy stąd i stąd
pass: stormium
Kupujemy tu