31 sie 2008

Ahkmed - Chicxulub (2007)



Czasem tak jest, ze jak już się zrobi podsumowanie roku, wszystko wygląda ładnie, pojawia się płyta, która przebojem wdziera się w zestawienie. Tak, tą płytą, która zdemolowała moje zestawienie w zeszłym roku (już) było właśnie to wydawnictwo. I nie ma żadnego znaczenia, że to kompilacja wcześniejszych nagrań.

Jak się wysilić, to już nazwa może budzić przyjemne skojarzenia. Ahkmed to imię, a teraz pomyślcie o najlepszym stonerowym bandzie ever. I co? Jego nazwa to tez imię. Majspejs też wygląda zachęcająco, bo umieścili tam zdjęcia z występu nad jeziorem przy zachodzącym słońcu... A w Influences wpisali, obok Hawkwind i Pink Floyd, kyuss. Ale oczywiście na ich majspejsa wszedłem dopiero po przesłuchaniu płyty.

Dużo tu przestrzeni, kosmicznych odlotów (co prawda nie tak radykalnych, jak w przypadku Comets on Fire, czy Earthless), jest też prawdziwie pustynne, brudne brzmienie. Muzyka ahkmed to połączenie kosmosu z pustynią, dwóch przeciwstawnych sobie żywiołów: powietrza i ziemi. Brzmi nieźle, co? I zaufajcie mi, tak jest naprawdę już od pierwszych sekund Kirrae, które rozpoczyna się kosmicznymi dźwiękami gitary, by przejść przez fazę grzania a la kyuss, wrócić w mgławice, pobrzdąkać, jak kyuss w swoich spokojniejszych kawałkach, pogrzać znów, ale tak bardziej kosmicznie i wrócić do pustynnego wygaru i na koniec znów wyprawić się w kosmos. A wszystko to w jednej piosence, co prawda, nie krótkiej, bo trwającej 10 minut. W następnej Ilanesii powala riff, gdzieś tak od 2:45, w którym połączyli kosmos z pustynia, mistrzostwo. Riff ten przywodzi na myśl Josha z czasów kyussa: grany bez opamiętania jeden motyw, niewiele zmieniający się przez utwór, a jednak za każdym razem inny.

Jeszcze lepiej robi się w T=0 i Viceroy. Ten pierwszy rozpoczyna się pustynnym riffem z kosmicznym pogłosem, potem wchodzi bas i perkusja i robi się naprawdę epicko. Ciary murowane. Po chwili zaczyna się wokal, oszczędny, mistyczny, rozmyty w muzyce. Po epickości mamy etap relaksu, delikatności przerywanej od czasu do czasu mocniejszym wejściem, taki nie do końca spokojny sen, oczywiście o gwiazdach, podróżach kosmicznych, purpurowych mgławicach i tym podobnych. Viceroy rozpoczyna się dokładnie w tym samym momencie, w którym kończy się T=0, ale idzie w inną, bardziej agresywną stronę, bo przechodzi prawie od razu do bliźniaczo podobnego riffu do tego z Ilanesii. 2:30. zapamiętajcie ten czas. Bo od tego momentu zaczyna się najbardziej nieziemska część tej płyty. Jakby ten sam duch, który napełniał kyussa podczas nagrywania płyt zstąpił właśnie na Ahkmeda. Piękny motyw gitary (na riff to za mało dźwięków) z cichymi dogrywkami w tle. Whitewater XXI wieku? Wiem, że to na wyrost, ale właśnie z tym kojarzy mi się najbardziej, mimo że jest dużo prostsze i mniej jazzowe. I po trzech minutach trzepania tego riffu wracają do grzania (znów z wokalem, świetnym wokalem) w stylu kyussa. Leżę, spadłem z krzesła, nie mogę się podnieść. Jestem zdruzgotany. To było piękne.

Po kilku przesłuchaniach jestem oczarowany. Nie tylko Viceroyem, ale wszystkimi utworami na Chicxulub. Dosłownie wszystkie wgniatają w ziemię, niszczą, orzą mózg i Bóg jeden wie, co jeszcze. Tak świetnej dawki stonera (czy post-stonera, jak sami określają swoją muzykę) dawno nie słyszałem. A, i byłbym zapomniał, kojarzą mi się też trochę z Mammatusem. Najbardziej w Jonah, ma taki, hm, mistyczny klimat.

Wiem, dużo porównań pojawiło się w tekście. I to porównań do samych bogów desert rocka, ale czterech wybrańców może być dumnych z ahkmeda. Genialna płyta. Z niecierpliwością czekam na ich długogrający debiut.

Ściągamy stąd i stąd
pass: stormium
Kupujemy tu

Let me introduce you to the end - A Love of the Sea (2006)

Razem z Rayan’em Socash’em wypływam na morze kojących obrazów i dźwięków z wydaną w 2006 roku płytą ‘A Love of the Sea’. Krążek amerykańskiego emigranta bardzo przypadł mi do gustu, szczególnie po głodzie ambient-rocka, który rozbudził we mnie Piano Magic. Jednak Let me End (skrócona nazwa) to trochę inna bajka...
Płyta w całości powstała za oceanem, została bardzo dobrze przyjęta przez publiczność amerykańską co zaowocowało występami w tak legendarnych miejscach jak np. Medison Rock Theatre. Jednak konsumpcyjne podejście rodaków do muzyki zniechęciło młodego muzyka. Sprzedał, więc wszystko co miał i oddał schronisku dla bezdomnych. A potem przywiało go do Polski, gdzie zakochał się w Krakowie i osiedlił się na stałe. Postanowił też wydać ‘A Love of the Sea’ wierząc, że wrażliwy polski słuchacz przyjmie jego dzieło bardziej świadomie. Rayan jest również fotografem, wszystkie zdjęcia są jego autorstwa, łącznie z piękną okładką, która według mnie wyraża wszystko co można znaleźć na płycie – melancholię tekstów, mgliste melodie i muzyczną ciszę.
Piosenki utrzymane są w senno-wolnym tempie i głos Rayana rzadko się wybija. Teksty traktują o miłości – no bo o czym innym? Spotkałam się z określeniem ‘A Love of the Sea’ jako koncept albumem i muszę się tym zgodzić. Pięknie wydany krążek, bez zbędnych fajerwerków nic tylko słuchać. Nie będę rozdrabniać się i opisywać każdego kawałka po kolei (zresztą, czy bym potrafiła?). Dla mnie ten album stanowi niejako całość, każda piosenka niezauważalnie przechodzi w drugą. Jest jednak kilka kompozycji bardziej zapadających w pamięć – instrumentalne Between the Sky and the Sea, tytułowe i otwierające płytę A Love of the Sea, Trail to the Dust oraz piękne zakończenie A love to the Sky.


Let me introduce you to the End jest obecnie w trasie


!Kup!


~posłuchaj~



30 sie 2008

Blind Faith – Blind Faith (1969) (Deluxe Edition 2000)

Tak, okładka mało estetyczna. Kiedy album wydano zabroniono jej w stanach zjednoczonych, które znów okazały się bardziej purytańskie niż Wielka Brytania. Nie mam pojęcia skąd pomysł na taką właśnie okładkę, a okrywa ona jedyny album zespołu, którego członków nikt by o to nie podejrzewał.

Blind Faith to krótko działająca grupa założona przez Erica Claptona i Steve’a Winwooda po rozpadzie Cream. Do współpracy zaprosili basistę Rica Grecha i perkusistę Cream, Gingera Bakera. Clapton nie chciał grać z tym ostatnim, gdyż przy rozpadzie ich poprzedniego zespołu cała trójka obiecała sobie, że jeśli kiedyś jeszcze razem zagrają to wszyscy razem. Jednak Steve przekonał go, że lepszego perkusisty nie znajdą. Posłuchawszy, co Baker wyrabia w Blind Faith, trudno nie przyznać mu racji.

Slowhand po Cream, gdzie grał odjazdowego blues-rocka, chciał stworzyć coś subtelniejszego. Taką tendencję widać już przy dojrzewaniu tamtego zespołu. Ale Blind Faith to zupełnie inny twór. Delikatna, momentami melancholijna muzyka, bez fajerwerków, przy której człowiek zawiesza się w czasie. Są też mocniejsze akcenty plus dobry blues, najbardziej można nacieszyć się nimi słuchając jamów z bonusowego krążka, ale też w piosenkach, czasami jedno nie wyklucza drugiego.

Pierwszy utwór, Had to Cry Today, od razu polubiłem. Przykład mocnego riffu i melancholijnej muzyki. Warto zwrócić uwagę na perkusję, Baker nie popisuje się, ale w tej piosence gra po prostu idealnie! Najbardziej podoba mi się moment następujący po refrenie, kiedy uderza tylko w jeden bęben, potem gra skromne przejście. Nie wiem dlaczego, ale zachwyciło mnie to. Wszystko jest doskonale przemyślane, perkusista-filozof.

Zresztą cała muzyka Blind Faith ma w sobie filozofię, to właśnie czyni ją tak niezwykłą. Posłuchacie, zrozumiecie ;)

W poprzednim akapicie tak ładnie udało mi się opisać muzykę Blind Faith (słowo klucz: filozofia), że nie mam już ochoty opisywać każdej piosenki z osobna. Zaznaczę tylko, że pierwotna wersja zawierała tylko sześć pierwszych piosenek. Z bonusów najbardziej przypadło mi do gustu instrumentalne Time Winds, szkoda, że nie umieścili tego na regularnej wersji, pasuje do filozofii albumu.
Jamy są wspaniałe, widać artystom nie chciało się zrobić z nich piosenek. Tym bardziej szkoda, że kapela istniała niecały rok i nic więcej nie wydała.
Polecam.

Deluxe Edition:
mp3

wersja podstawowa:
winyl
CD
mp3

28 sie 2008

Bruce Springsteen - Nebraska (1982)

Na początku lat 80. Bruce Springsteen był na fali wznoszącej. Już po Born To Run, ale jeszcze przed Born In the U.S.A, które wyniosło go na sam szczyt. Jednak miał na tyle silną pozycją, że mógł pozwolić sobie na eksperyment, płytę, która zaskoczy fanów i krytyków, której formę powtórzy kilkanaście lat później na The Ghost of Tom Joad.

Tym zaskoczeniem jest ascetyzm brzmieniowy. Bruce znany z rozbudowanych aranżacji, pełnych rozmachu, wielości instrumentów, jest tu sam. Tylko on, gitara i harmonijka ustna. Przypomina to kogoś? Oczywiście wielkiego idola Bruce’a, Boba Dylana. I tak, jak u Dylana słowo jest ważniejsze niż muzyka. Nie zrozumcie mnie źle, w twórczości Springsteena słowa były zawsze ważne, ale tu wysuwa się na pierwszy plan.

Wszystko zaczyna się od utworu tytułowego, inspirowanego filmem Terrence’a Malicka o seryjnym mordercy i jego dziewczynie. Opowiedzianego z pierwszej osoby. Taki niespringsteenowy to utwór. Nie ma chwytliwej melodii, Bruce śpiewa delikatniej i wyżej niż zwykle. To znów ukłon w stronę Dylana.

Jednak Springsteen nie byłby sobą, gdyby nie napisał choć jednego hitu. To Atlantic City, opowieść o ludziach próbujących zmienić swoje życie. Znów Bruce’owa klasyka. I jaka moc. To jeden z najlepszych utworów napisanych przez Springsteena. Ciary gwarantowane. Szczególnie w refrenie spotęgowanym pogłosem, który charakteryzuje ten album.

Nebraska nie spodobała się przeciętnemu amerykańskiemu słuchaczowi, sprzedawała się słabo, ale krytycy ją docenili. Zresztą nie tylko oni. Dwie piosenki skowerował na swojej płycie nie kto inny, jak wielki Johnny Cash. Wziął Johnny’ego 99, szybkie country, znów o przestępcy i Highway Patrolman balladę o policjancie i jego bracie. A wszystko gończy gorzkie Reason to Believe.

Bruce jak zwykle sięgnął do historii zwykłych ludzi, ale tym razem sięgnął ciemnej strony życia, nie ma tu optymizmu płynące z Born to Run. Ludzie popełniają błędy, wcale nie są tacy dobrzy na jakich wyglądają, ukrywają mroczne sekrety, uciekają przed przeznaczeniem, ale także kochają, mają marzenia, starają się godnie żyć. O tym wszystkim śpiewa Bruce na Nebrasce. I robi to świetnie jak zawsze, a nawet jeszcze lepiej. Udało mu się nagrać płytę przewyższającą Born to Run.

Ściągamy stąd
Kupujemy tu

27 sie 2008

Thank God I'm A Country Boy (2008)


Postanowiłem dokonać kompilacji piosenek country z płyt, które znajdują się w mojej domowej kolekcji. Niektóre z nich są obiektywnie ważne dla gatunku (np. On The Road Again czy Your Cheatin’ Heart), inne z kolei trafiły tutaj przez moją sympatię. Wyjątkiem jest ostatni utwór na składance, który jest pewnego rodzaju żartem lub może raczej odniesieniem kulturowym.


Stworzyłem to, żeby przybliżyć niektórym ten dość mało popularny gatunek.


Okładka jest bez sensu, znaleziona w sieci.

Tracklista poniżej. Życzę przyjemnego słuchania.


Ściągamy:

http://rapidshare.com/files/140350781/Thank_God_I_m_A_Country_Boy.rar.html

Kupić się nie da.


  1. Willie Nelson – On The Road Again (Nelson)
  2. Charlie Daniels Band – The Devil Went Down To Georgia (Daniels)
  3. John Denver – Rocky Mountain High (Denver/Kniss/Tayler)
  4. Highwayman – Highwayman (Webb)
  5. Johnny Cash – A Boy Named Sue (Silverstein)
  6. Tammy Wynette – Stand By Your Man (Sherill/Wynette)
  7. Hank Williams – Why Don’t You Love Me (Like You Used To Do) (Williams)
  8. John Denver – Thank God I’m A Country Boy (Sommers)
  9. Marty Robbins – El Paso (Robbins)
  10. Willie Nelson – Angel Flying To Close To The Ground (Nelson)
  11. Kris Kristofferson – Loving Her Was Easier (Than Anything I’ll Ever Do Again) (Kristofferson)
  12. Johnny Horton – The Battle Of New Orleans (Driftwood)
  13. Johnny Cash – Country Boy (Cash)
  14. Hank Williams – Your Cheatin’ Heart (Williams)
  15. Moe Bandy – Hank Williams, You Wrote My Life (Craft)
  16. blink-182 – The Country Song (blink-182)

25 sie 2008

Marilyn Manson - Eat me, drink me (2007)



Dzisiejsza recenzja rozpoczyna serię Ku Przestrodze. Nie żebym planowała coś regularnego, ale taka perełka jaką wypluł Brian Warner aka Marilyn Manson wraz z kolegami, na pewno jeszcze kiedyś komuś się przytrafi i wyląduje tutaj. W każdym razie dziś odcinek pierwszy, którego główną i jedyną bohaterką jest Eat me, drink me. Pozwólcie ze zacznę od cytatu znalezionego przypadkiem w przepastnej internetowej sieci:
"Eat me, drink me przekonało mnie, że w tej kapeli wciąż tkwi Szatan". Chłopiec, który to napisał, a którego imienia nie będę ujawniać ze względu na ustawę o ochronie danych osobowych sami wiecie z kiedy, chyba pomylił szatana z ciocią Fredzią, wujciem Stachem bądź ich emoidalnym potomstwem. Ciocia Fredzia kojarzy wam się z kimś kto gustuje w aranżacji a' la Jerzy Połomski z dominującym, zbyt wyeksponowanym, nudnym, sztucznym i zawodzącym wokalem? A wujek Stachu z kimś kto lubi kiepskie, przydługie, męczące i oklepane solówki rodem płyt z Guns'n'roses? Emoidalne potomstwo z Tolą, Billem i tekstem "mamo, mamo gdzie moje żyletki"? 3 x tak??? No to już wiecie czego się spodziewać po tej płycie.

Manson w wywiadzie z Henry Rollinsem powiedział "this is propably the most autobiographic album which I created", a powinien powiedzieć: "this is absolutely the biggest shit which I created". Rozumiem kłopoty osobiste: rozwód i decyzja o tym z kim zostanie kot to trudny moment w życiu. Artystom w takich chwilach często zdarza się popadanie w nałogi: narkotyki, alkohol, pojawiają się także nieuzasadnione napady agresji, stany depresyjne, przypadkowy seks z nieletnimi groupies... Wszystko wskazywało na to, że po bezpłodnych latach Warner wyda w końcu coś co zaspokoi głód członków klubu adoracji Antychrysta. I wydał, niestety nie do końca o to chodziło.. :/

Za muzykę na krążku w pełni odpowiada Tim Skold i z tegoż powodu do każdego sprzedanego egzemplarza powinien być dołączony bilecik od Warnera z przeprosinami, wyrazami skruchy oraz obietnicą poprawy napisany osobiście i odręcznie, najlepiej piórem ze stalówką i gumką. O ile na Golden Age of Grotesque wszystko się jeszcze jakimś cudem trzymało kupy to tutaj wszystko przeszło głęboką metamorfozę i z tego czym było pierwotnie stało się..kupą.

Według pierwszych i niejednorazowych zapewnień i przecieków EMDM miało być mroczne, ciężkie naładowane mocą. Według kolejnych jak wcześniej tyle, że pojawił się zarys tego czego spodziewać sie ze strony lirycznej wymowy albumu, wiecie: katharsis, te sprawy. Potem świat ujrzały sprzeczne zeznania, a jeszcze później niestety ukazała się ta płyta. Wyszło miałkie granie grubo poniżej średniej. Muzycznie zbyt lekko, niby rockowo, ale bardziej do Eski Rock to się nadaje niż do porządnego winampa. Tekstowo porażka. A jako że panowie z MM skorzy do rachunku sumienia nie są to ja go zrobię za nich.

Plan chyba był taki, że w cały ten mroczny nastrój wprowadzać miał słuchaczy pierwszy numer pod prawie gotyckobrzmiącym tytułem If I Was Your Vampire. Plan nie wypalił. Kawałek, jak na pierwszy w kolejności, dobrany kiepsko. Co prawda przyjemnie zalatuje Holy Wood, ale od 3 minuty po głowie słuchacza tuła się myśl "ok, ok, a gdzie ta moc?!". Nie trwa to zbyt wiele czasu bo w połowie piątej minuty przychodzi druga myśl "kurwa, długo to się będzie jeszcze ciągnąć?!". I tak o to stosunkowo przeciętny kawałek zamienia się w katorgę dla słuchacza podrasowywaną jeszcze solowymi wyczynami Skolda na gitarze, ale o tym potem.
Piosenka numer dwa to piękna historia kochającego faceta, który jednak jest trochę rozgoryczony faktem iż uczucia jego kobiety nie są zbyt trwałe. Wzruszające, wolę jednak słuchać o kobietach, które podmiot liryczny, utożsamiany z autorem, miał kiedyś ochotę spalić żywcem wraz z całym ich dobytkiem. Solówka w stylu "jeżdżę se po gryfie" doszczętnie niszczy ideę ładnej, romantycznej ballady.
Boys are all dressed up like a mediocre suicide omen.. Tutaj chyba mamy do czynienia z opisem standardów odzieżowych entuzjastów produkcji tej płycie podobnych. Brzmienie utworu lekkie i przyjemne, fajna pozytywna gitarka w zwrotkach. Tekstowo: megabeznadziejna opowieść o czerwonym nielocie. Solówka Skolda.
Kolejne cudeńko z tej płyty wita nas nosowym brzmieniem głosu wokalisty, który de facto fałszuje coraz częściej. Nie leczyło się chorych zatok, a fani muszą cierpieć. Darcie w refrenie bardziej jak wrzaski na oddziale położniczym niż jak próba rozłożenia akcentów. Skold.
Piąteczka to Just a Car Crash Away. Dramatycznie, melancholijnie i jakże nieskomplikowanie. Może poza solówka Skolda, który po raz kolejny daje popis swoich umiejętności w najmniej pożądanym miejscu i czasie. Chociaż to rozbudowanie i urozmaicenie w porównaniu z warstwą tekstową rzeczywiście zasługuje na uwagę. Zachciało się drugiego Fundamentally Loathsome i oczywiście nie wyszło.
Singel promujący którego tytuł sobie daruje, bo jest idiotyczny. Cukierkowo, że aż mdli. Nawet krew z teledysku nie pomaga. Gdy tego słuchałam po raz pierwszy miałam nadzieję, że w refrenie wróci stary dobry Warner i obsika jakiś przydrożny krzyż. Słuchałam, słuchałam, a tu tylko te organki..
Evidence. Jakby odrzut z GAoG. W porównaniu z resztą utworów do tej pory omówionych daje radę. Chociaż jak już o pieprzeniu, to następnym razem poproszę z klasą na poziomie User Friendly albo Para - noir. Największa wada tego utworu to.. Nigdy nie zgadniecie.. Delikatnie się wyrażając: irytująca solówka Skolda.
Doszliśmy do pozycji nr osiem. To Are you The Rabbit? Początek: prawie krzyk radości "Manson żyje!" i wszystko fajnie do pierwszego refrenu, w którym wokal zdycha. To nawet nie są jęki potępieńcze, raczej psie ujadanie. Muzycznie, aż do solówki, w pełni satysfakcjonująco.
W akcie desperacji puściłam wodze fantazji przy interpretacji tekstu Mutilation Is The Most Sincere Form Of Flattery traktując go jak ostatnią deskę ratunku. Deska okazała sie brzytwą, bo kawałek jest niczym innym jak tylko przywołaniem poglądów i twierdzeń wygłoszonych już wcześniej. W kiepskim stylu na dodatek.
You And Me And The Devil Makes 3. Skold wyjątkowo milcząco . NARESZCIE!!! Stylistycznie dziesiątka odstaje od reszty. Znów jest elektronicznie, głośno, czuć chaos w powietrzu, a Manson mówi szeptem. Nie zgwałciło mnie to mentalnie, ale to JEDYNY zdatny do słuchania długofalowego utwór na ETDM. Tekst jest jaki jest. Ale przynajmniej bez romantycznych bredni.
Tytułowy utwór. Niech sobie będzie. Pogorszyć sytuację tej płyty trudno, czymś tak nie wyraźnym polepszyć się jej nie da. Ładna melodyjka z dziwnie brzmiącym wokalem i tyle.

Żeby zakończyć: to bardzo nieudany eksperyment socjologiczny, fatalny materiał na nowe sceniczne dzieło sztuki i kiepski chwyt marketingowy. Na szczęście Twiggy Ramirez wraca do domciu, więc nie tracę wiary, że MM odrodzi się z popiołów. Chłopak pokomponuje i wyjdą na prostą. Niech się tylko Warner weźmie wreszcie w garść. Proponuję odwyk. Albo cokolwiek... Niech idzie po radę do jakiegoś starego kumpla. Byle nie do Reznora, bo już mi niedobrze od tego ich hate - love.
Co do Skolda (DO WORA LAMO!!!) to niech go Axel Rose przygarnie, albo niech zniknie ze sceny raz na zawsze..

Ps. Miałam problem z etykietą.. Biorąc pod uwagę poziom tej płyty to powinno być wielcy wczoraj, ale, kurwa, nie mogłam tego wpisać ;)

Ściągamy stąd
Kupujemy tu

Gravenhurst - Fires in Distant Buildings (2005)

Podczas jednej z bezsennych letnich nocy spędzonych na oglądaniu MTV2 trafiłam na oto taki teledysk - http://www.youtube.com/watch?v=LaYPmG6ZOWg. Ludowym zwyczajem, jeśli zasłyszę coś fajnego w tym MTV, spisuję sobie nazwę na karteczce i potem sprawdzam w internecie. Tak było i tym razem. Trafiłam na dość mało znany zespół o nazwie Gravenhurst. Projekt ten kręci się wokół songwritera, producenta i multi-instrumentalisty Nicka Talbota. Coś Wam to mówi? Oczywiście, że nie. Mnie szczerze mówiąc też nie mówiło nic. Jednak zespół zdążył już wyrobić sobie stosowną renomę w Europie, występując obok takich gwiazd jak Maximo Park, Explosions in the Sky czy na słynnych festiwalach Pukkelpop czy Primavera Sound.
Ale przejdźmy do sedna. Płyta ma w sobie coś, co sprawiło, że po pierwszym przesłuchaniu natychmiast włączyłam ją znowu. Hipnotyzujący klimat? Może. I nastrój, który wyjątkowo dobrze skomponował się z moim. Cały materiał urzeka muzycznie i intryguje lirycznie, dlatego podczas mojej krótkiej analizy całej płyty skupiłam się przede wszystkim na tekstach.
Płytę otwiera "Down River" - mroczny klimat, oszczędność środków zarówno w warstwie instrumentalnej (minimalistyczny, ale ciężki jednocześnie riff) oraz wokalnej (cicho wyśpiewane kilkanaście wersów). Kolejny utwór to "Velvet Cell". To właśnie ta piosenka zwabiła mnie pięknym teledyskiem i skusiła do zainteresowania się Gravenhurst. Zawiera dość makabryczne przesłanie To understand the killer I must become the killer. And I don't need this violence anymore but now I've tasted hatred I want more. A wszystko w niepozornej (na "pierwszy rzut ucha"), popularnej dla naśladowców post-punkowców stylistyce. Ten numer ma potencjał na zostanie hymnem zbuntowanej młodzieży. W "Animals" wokalnie jest nieco łagodniej, ale ponury klimat (zresztą, It's England on a Saturday night) w warstwie tekstowej wciąż jest obecny. Przy fragmencie Take me to the river, I want to feel the water, Closing in and helpless as you're pushing my head under nawet początkującym interpretatorom piosenek od razu nasuwają się proste skojarzenia. W "Nicole" Gravenhurst oszczędza nas trochę i spuszcza z samobójczego tonu a całość jest bardziej refleksyjna. Potem "Velvet Cell Reprise", które przerywa pozorny, pięciominutowy spokój poprzedniego kawałka. Właściwie to prezent dla miłośników klimatów z singla. "Cities Beneath The Sea" to kolejny intrygujący tekst. Jest dość ciekawą wariacją na temat życia po śmierci, w każdym razie bardziej trafiającą do mnie niż lejdipankowskie "Zostawcie Titanica" (żenujący żart prowadzącego). "Song From Under The Arches" zdradza intencje, o których spekulowałam już przy "Animals" a także ujawnia post-rockowe ambicje zespołu. "See My Friends" - zespół zadbał, żeby zaserwować nam trochę smutku na "do widzenia". Chociaż jest i tam element optymistyczny, ale nazwanie tego optymizmem jest nieco na wyrost i w sensie "nigdy nie jest tak źle, żeby nie mogło być gorzej". Zawsze to coś.
Ogólnie rzecz biorąc, jest to pierwsze wydawnictwo tego zespołu, z jakim miałam do czynienia. Z racji, że zrobiło na mnie bardzo dobre wrażenie, z pewnością sięgnę po resztę płyt (a mają ich jeszcze trzy). Nie wiem, skąd w panach tyle trosk, bo gdybym ja nagrywała równie dobre utwory to byłabym przeszczęśliwa, ale jeśli właśnie te nieszczęśliwe klimaty powodują, że Gravenhurst brzmi tak zgrabnie, niech im będzie. Czyli ogólnie mówiąc, z Gravenhurst smucimy się na poziomie.

Ściągnij: http://rapidshare.com/files/138865122/Gravenhurst_-_Fires_in_Distant_Buildings.rar.html
Kup: http://www.cduniverse.com/productinfo.asp?pid=6936729

24 sie 2008

Dwarves - The Dwarves Must Die (2004)

Punk rockowe napierdalanie, piosenki o waleniu, kazirodztwie, sodomii, ćpaniu, sraniu na klatę i Salt Lake City. Do tego gołe dupy na okładkach płyt, blowjoby na koncertach, oraz prasowe żarty o zasztyletowaniu gitarzysty. Być może wokalista Blag Dahlia jest znany tylko z tego, że dostał solidny wpierdol od Josh’a Homme’iego za kawałek „Massacre”. Pikanterii dodaje fakt, ze basistą grupy bywa Nick Olivieri, wyrzucony przez rudego z QOTSA. Wydali ok. tysiąc pińcet albumów, ja polecam The Dwarves Must Die (choćby tylko po to, by zobaczyć za co Dahlia oberwał butelką – ponoć). 

Trzon zespołu stanowią pierdolnięty Blag Dahlia, oraz niemal martwy HeWhoCannotBeNamed. Uzupełniają ich gitarzysta Fresh Prince of Darkness, oraz syn marnotrawny, bębniarz Gregory Pecker (występujący pod pseudonimem Gnarlie Watts). Ktoś tam jeszcze gra na basie.

Na płycie znajduje się 15 szybkich kawałków o różnorodnej i bogatej tematyce. Radzę zwrócić szczególną uwagę na takie perełki jak „Salt Lake City”, „Massacre”, „Runaway", „Christ on a Mic”, „The Dwarves Must Die”.

Niestety nie pamiętam co robił Smoku, gdy poznawałem ich chorą twórczość, mimo to, polecam każdej osobie, która nie szuka Zeppelinów w nowopoznanych grupach. Radzę traktować jako muzyczną ciekawostkę, którą warto znać, czasem puścić na odmulenie, albo pomęczyć ludzi na imprezie.

Stąd można ukraść

Nie wiem gdzie w kraju można kupić.

23 sie 2008

Howlin Rain - Magnificent Fiend (2008)

Lata 70. W tajnym, amerykańskim, rządowym ośrodku, gdzieś w Nevadzie udało się zahibernować członków nieznanego szerzej zespołu za uciekanie od służby wojskowej. Mają obudzić się w 2004 roku. Eksperyment się powiódł. Panowie mieli trochę problemów z przystosowaniem się do życia na początku XXI (stąd zmiany składu, na szczęście amerykańscy generałowie zamrozili też potencjalnych następców, więc wymiana nie była pokoleniowa). Nagrali płytę w 2006 roku, a teraz wydali jej następcę.

Brzmi nieprawdopodobnie? Owszem, ale słuchając tej płyty mam dokładnie takie wrażenie. Przeniesiono ich prosto z przełomu lat 60. i 70. ubiegłego wieku. Gdyby naprawdę żyli w tamtych czasach pewnie zagraliby na Woodstocku dzieląc scenę z Hendrixem i Janis Joplin i innymi gwiazdami hippisowskiego rocka. Tak, hippisowskiego i bardziej amerykańskiego niż hamburgery i Abraham Lincoln. Creedence Clearwater Revival, the Allman Brothers Band, Lynyrd Skynyrd jeździli by z nimi w trasy. Długowłosi młodzieńcy zarzucaliby kwas w rytm ich muzyki. Grateful Dead byliby ich kumplami, a oni sami pewnie byliby wymieniani przez Pearl Jam obok Jimiego i Neila jako główne inspiracje.

Brzmieliby nowatorsko, bo nie bali się dodawać do swoich rozbudowanych kompozycji funkowej pulsacji i gitary, jak w Dancers at the End of Time. Ich brzmienie podawane byłoby jako przykład innym zespołom. The Doors zazdrościliby im klawiszowca. Lord Have Mercy stawiano by obok takich evergreenów, jak Sweet Home Alabama czy Ramblin’ Man.

Wszystko to wydarzyłoby się, gdyby panowie urodzili się kilka dekad wcześniej. Dziś, czterdzieści lat później, można pomyśleć, że to drugie Wolfmother, tylko bardziej amerykański i powiedzieć: z czym do ludzi, tak się grało, gdy moi dziadkowie byli młodzi. Można, ale zanim się to zrobi warto zauważyć, że liderem Howlin Rain jest Ethan Miller. Lider jednego z czołowych przedstawicieli New Weird America, czyli Comets On Fire, zespołu dość awangardowego i hałaśliwego (mimo że na ostatniej płycie trochę się uspokoili). Czyli jakość gwarantowana. Co więc w tej płycie jest takiego dobrego?

Po pierwsze – brzmienie. Dużo dzieje się w warstwie instrumentalnej, prawie cały czas słychać klawisze (nie tylko hammondy), czasem przewiną się dęciaki, jak choćby w Nomads. Po drugie – przebojowość. Każda piosenka niesie w sobie taką dawkę zabójczych melodii, że mogliby nią obdarować kilka innych płyt. Po trzecie – wokalista, czyli Ethan Miller. Nie wiem, jak on to robi, ale czasem zbliża się do rejestrów zarezerwowanych dla Janis Joplin. I cały czas śpiewa z obowiązkową chrypką, co tylko pobudza skojarzenia z Teksanką. Po czwarte i chyba najważniejsze – energia. Już po kilku sekundach zrywam się z miejsca, by zacząć tańczyć w rytm muzyki, ewentualnie poudawać gitarzystę, bo solówki są naprawdę najwyższej jakości. Nie wydumane, melodyjne, ale na pewno nie prostackie

Wszystko na tej płycie jest klasyczne. Od brzmienia, przez teksty i aranżacje aż do liczby utworów i czasu trwania płyty. Musieli się solidnie napracować (zapuścili nawet brody i włosy) by oddać klimat tamtych lat i dlatego też chylę przed nimi czoła.

40 lat temu zrobiliby pewnie wielką karierę, dziś to jedynie ciekawostka, wspomnienie dawnych lat… i jedna z płyt roku. W kategorii „wskrzeszamy starego dobrego rocka” zostawiają daleko w tyle Wolfmother, o the White Stripes nie wspominając. Mistrzostwo.

Ściągamy stąd.
Kupujemy tu.

22 sie 2008

Moby Grape – Moby Grape (1967)

Na Moby Grape natknąłem się zupełnie przypadkowo, stąd też nie wiem o nich wiele, znam tylko muzykę. Wiem, że w latach 70-tych Moby Grape już nie było i że ktoś powiedział, że mogli mieć wszystko, a skończyli z niczym. Pochodzili z San Francisco, miasta, które pachniało wtedy kwiatami i psychodelią.

Grali genialną mieszankę rock and rolla, bluesa i folku z domieszką psychodelii, ich muzyka to prawdziwa kwintesencja czasów, w których działali. Na tym krążku psychodelii nie ma jeszcze prawie w ogóle, ona zaczęła się z kolejnymi albumamami zespołu. Jednak niczego mu to nie ujmuje, to najlepszy album Moby Grape.
Album otwiera piosenka Hey Grandma, która zaczyna się bardzo zwyczajnie, jednak wkrótce z całości zaczyna się wyłaniać gitarowy kunszt Jerry’ego Millera. Wokale może nie są wyjątkowe, pewnie nie wszystkim się spodobają, ale wspaniale pasują do całości. Utwór Omaha był swego czasu całkiem popularnym singlem na tle innych dzieł zespołu. Najlepiej prezentuję się końcówka albumu, utwór Sitting by the Window jest magiczny, tajemniczy i piękny, a gitarowe riffy unikalne. Dwie ostatnie piosenki, , Lazy Me i Indifference, to moje ulubione, ale naprawdę nie wiem, co mógłbym o nich napisać, poza epitetami typu „niezwykłe” i kolejnym zwróceniem uwagi na kunszt Jerry’ego Millera.

Najbardziej polecam album fanom takich zespołów jak Blind Faith lub The Doors, choć podobieństwo do tych drugich nie jest już takie oczywiste. To właśnie fenomen Moby Grape, mimo że ich granie jest takie typowe jak na lata 1966 – 1970, trudno znaleźć tak naprawdę podobnego im wykonawcę. Ja najbardziej skojarzyłem ich z współczesnym zespołem The Raconteurs, tam też jest blues i folk, więcej niż jeden wokalista i doskonałe współgranie dwóch gitar.

Jak pisałem, mało wiem o tej kapeli, dlatego recenzja krótka, nic więcej sklecić nie mogę, jednak bardzo chciałem podzielić się tym właśnie albumem. To niezwykłe, że tak wspaniały zespół został kompletnie zapomniany.

mp3

Niestety nie mam pojęcia, gdzie moglibyście ten album kupić, chyba nawet w stanach nie tak łatwo go zdobyć ;)

21 sie 2008

Goldfrapp - Felt Mountain (2000)

Choć pochodziła z zamożnej rodziny, w wieku 17 lat uciekła z domu i zamieszkała w squacie. Złe towarzystwo, alkohol, narkotyki. Dodatkiem ekstra, choć niekoniecznie prawdziwym, do jej biografii są wzmianki o kradzieżach samochodów i wąchaniu kleju. O kim mowa? O Alison Goldfrapp, 1/2 angielskiego duetu Goldfrapp.
Przed spotkaniem z Willem Gregorym, Alison wiodła dość burzliwe życie, niekoniecznie spełniając się zawodowo (wówczas jej kariera stanowiła głównie występy gościnne u innych gwiazd, m.in. Tricky'ego). Współpraca z tak ekscentryczną kobietą mogłaby wydawać się bardzo trudna, jednak efekty podziwiamy wszyscy - i możemy śmiało przyznać, że panu Gregory'emu udało się "poskromić złośnicę".
Pierwszym wspólnym kawałkiem Willa i Alison był "Human". Powstał jeszcze zanim duet zaczął myśleć o nagraniu wspólnej płyty. Piosenka w ostatecznym brzmieniu spokojnie mogłaby promować film o agencie 007. W pięknym, hipnotyzującym klimacie zatopić się można dzięki takim utworom jak "Pilots" czy "Lovely Head" (utwór otwierający płytę i promujący ją jako pierwszy singiel, esencja tego, co w krążku najlepsze). Na płycie znajduje się dziewięć kawałków i nie wydaje mi się zasadne pisanie o każdym z osobna. Na pewno warto zwrócić uwagę na "Felt Mountain" i "Utopia". W "Utopii" istotną rolę gra syntezator i tej roli należałby się muzyczny odpowiednik Oscara. "Felt Mountain" to z kolei popis najlepszego instrumentu na całej płycie - głosu Alison Goldfrapp.
Album jest zmysłowym koktajlem dźwięków: od nieco niepokojących (duchy?) do tych rozbudzających wyobraźnię. To, co się dzieje na tej płycie, jest na tyle trudne do ogarnięcia i opisania, że ciężko jakoś zgrabnie podsumować całość. Jeśli jednak miałabym opisać "Felt Mountain" w kilku słowach, użyłabym określeń: marzycielska, elektroniczna, filmowa (bajkowa? ale to byłaby taka bajka dla dużych dzieci). Recenzenci uwielbiają porównywać tą płytę z dokonaniami Portishead, ale wynika to chyba z przymusu włożenia każdego artysty do odpowiedniej szufladki.
Brytyjski duet Goldfrapp kojarzony jest przede wszystkim z przebojowymi utworami z płyty "Supernature", utrzymanymi w duchu lat 80 - "Number One", "Ooh La La" i tak dalej. Stały się znakiem firmowym zespołu, choć w świetle chociażby "Felt Mountain", nie są to dokonania wybitne. Dlatego też radzę zapoznać się z tą płytą, aby przekonać się, że Goldfrapp świetnie sprawdza się nie tylko na parkiecie, ale także gdy na przykład chcemy po tych szaleństwach na dancefloorze odpocząć. Miłego!


Ściągnij: http://rapidshare.com/files/126643506/Goldfrapp_-_Felt_Mountain.rar
Kup: http://merlin.pl/Felt-Mountain_Goldfrapp/browse/product/4,268697.html

20 sie 2008

Subheim - Approach (2008)


Debiutancka płyta projektu Kostasa K trafiła w moje łapki wczoraj późnym wieczorem z rekomendacją "takie ambientowe, miło się przy tym zasypia". Potraktowałam te słowa dość poważnie, ale przed snem postanowiłam jeszcze poczytać, oczywiście przy akompaniamencie nowego nabytku. Pierwszy utwór przepłynął sobie sennie gdzieś obok. Drugi zaczął się pięknym delikatnym brzmieniem pianina po czym dobiegł do moich uszu bardzo przyjemny beat. I w tym momencie książka wylądowała na półce, ja sięgnęłam po słuchawki, a płyta została włączona raz jeszcze od początku. Okazało się bowiem, że grecki kompozytor i grafik, a także współzałożyciel wytwórni Spectraliquid ma bardzo duże szanse na to, żeby na mojej prywatnej liście debiutów roku 2008, zająć pierwszą lokatę. Na dodatek chłopak ma głowę do interesów i nie ryzykował wydawania krążka w spółce, w której ma udziały, ale zrobił to w amerykańskiej wytwórni Tympanic Audio, od niedawna współpracującej m.in. z legenda industirialu Zentriert ins Antlitz.

Jedenaście utworów zanurzonych w ambientowym klimacie, lekko IDM'owych i z klasą, której dodaje im delikatne brzmienie wiolonczeli oraz pianina przenosi słuchacza na prawie pełną godzinę do bajkowego świata Królowej Śniegu. Przynajmniej takie są moje odczucia, gdy słucham tej płyty. Myli się jednak ten, komu wydaje się, że dźwięki z niej płynące powiewają chłodem. Melancholijne utwory przywołują na myśl raczej czasy dziecinnej niewinności i wspomnienia z pierwszego lepienia bałwana, tyle, że oglądane w diabelskim zwierciadle. A to wszystko zawdzięczamy temu, że Kostas K wie jak łączyć budujące nastrój, "żywe" instrumenty, trzeszczące elektroniczne wstawki, niepokojące beaty i ciepły, magicznie brzmiący głos Katji. Świadomość, że go słyszę dotarła do mnie dopiero w trzeciej minucie utworu Howl. Urok ta utalentowana wokalistka rzuciła na mnie jednak dopiero demonstrując swoje możliwości wokalne w Voces Perdidas. Z jednej strony szkoda, że jest jej tu tak niewiele, bo pojawia się tylko w trzech utworach, z drugiej: i bez wokalu wrażenie jakie wywiera ta produkcja jest niesamowite. Zwłaszcza utwór Away jest godny uwagi. Wzruszyć mnie nie łatwo, a jednak się udało...Subtelne pianino i łagodne, odrobinę eteryczne długie modelowane dźwięki, przerywane samplami, które wydają się niemal naturalnym odgłosem klaszczących dłoni i rytmicznego kroku oraz stopniowo narastające napięcie to elementy które sprawiają, że muzyk zdaje się naprawdę grać na ludzkich emocjach. Podobnie rzecz się ma z utworem numer siedem na tej płycie, czyli Stranded. W jego przypadku intensywniejsze jest poczucie chaosu, co prawda osadzonego w bardzo harmonijnych ramach, ale zawsze. Dość szorstkim elementem jest najkrótszy na płycie kawałek pt. Intact. Zdecydowanie nie przypadł mi on do gustu. Plamy dźwiękowe połączone z niewyraźną deklamacją w męskim wydaniu są trudno przyswajalne. Na szczęście nie trwa to długo. Płytę kończą dwa remiksy utworów z niej pochodzących. Ogólna ich ocena jest pozytywna, aczkolwiek w mojej opinii Hollow brzmi o wiele lepiej w wersji bez grzebania. Z kolei One step before the exit w obu wariantach wypada równie interesująco, a w wersji kombinowanej stanowi bardzo ładne wykończenie płyty.

Kostasa K za wielkiego rewolucjonistę uznać nie mogę, ponieważ eksperymentalnie ten album nie wnosi wiele do kręgu muzyki industrialnej, tworzy jednak spójną całość, która potrafi zawładnąć słuchaczem i na dodatek jest dobrze wyprodukowana. Jak na debiut: piąteczka, ale czekam na więcej, bo dostrzegam potencjał na pięć plus.

Ściągamy stąd (hasło: avi)
Kupujemy tu

19 sie 2008

The Raconteurs – Consolers of the Lonely (2008)

Jack White, niewiarygodnie kreatywny muzyk i największy bluesman bez zmarszczek, wcześniej znany z duetu The White Stripes, zawsze chciał grać w prawdziwym zespole. Założył go w 2005 roku. Do współpracy zaprosił niespełnionego muzyka znanego wcześniej ze skromnej twórczości solowej, Brendana Bensona (gitara, wokal, klawisze) i sekcję rytmiczną z kapeli The Greenhornes, Patricka Keelera (perkusja) i Jacka Lawrence’a (bas, banjo).

The Raconteurs według współczesnych gatunków muzycznych grają ”indie” i „alternative rock”, ale tak naprawdę ich muzyka idealnie wpasowałaby się w lata 1967 – 1970, gdyż jest świetnie wyważoną mieszanką surowego rocka, bluesa i folku i bardzo kojarzą mi się z kilkoma wykonawcami z tamtego okresu.

Pierwszy album, ”Broken Boy Soldier” zrobił na mnie niesamowite wrażenie. Było to w 2006 roku, kiedy mój nieco uboższy gust i skromniejsza wiedza muzyczna nie pozwalały mi w pełni go docenić. The Raconteurs pokochałem naprawdę dopiero, kiedy usłyszałem jak grają na koncertach. Od tej pory prawie w ogóle nie słuchałem wersji studyjnych, gdyż wszystkie piosenki na żywo brzmiały 100 razy lepiej.
Na początku bieżącego roku, kiedy zespół ujawnił, że pracuje nad nowym album, stwierdziłem, że będzie to album roku. I nie myliłem się.

25 marca 2008 roku ukazał się drugi album „Consolers of the Lonely’. Bardzo mnie zaskoczył, gdyż jeszcze na początku marca, poza tym, że nowy album wyjdzie w tym roku, nie było wiadomo nic. Zespół ogłosił tytuł albumu i datę premiery zaledwie tydzień wcześniej, co w dzisiejszych czasach jest niespotykane. Ale trudno, żeby ogłosili to znacznie wcześniej, bo miesiąc wstecz byli jeszcze w trakcie nagrywania. Po prostu zdecydowali się na ekspresowe wydanie, bez wcześniejszego przesyłania materiału reporterom i bez przecieków w internecie.

„Consolers…” początkowo mnie nie zachwycił, przyswajałem go wolno, ale zazwyczaj takie albumy lubię najbardziej.
Album (oraz koncerty) otwiera bardzo mocny utwór Consoler of the Lonely. Warto zwrócić uwagę na fenomenalną perkusję i rytmiczną różnicę pomiędzy refrenem a pozostałą częścią piosenki.
Kolejny utwór, Salute Your Solution to pierwszy i do tej pory jedyny singiel z nowej płyty. Ukazał się dzień przed premierą albumu. Chwytliwy riff (może troszeczkę „nieświeży”, ale to w niczym nie przeszkadza ;) ), dobra i zwięzła piosenka, w ciągu niecałych 3 minut słyszymy bardzo dobre intro, dwie zwrotki, refren, rozbudowany „bridż” i solo.
Potem pora na uspokojenie, numer 3 to przepiękne You Don’t Understand Me. Motyw z tej piosenki chyba najszybciej wpada w ucho. Jest po prostu idealny, kiedy słuchałem tej piosenki po raz pierwszy byłem pewny, że słyszałem go już wcześniej, jednak po wyczerpujących poszukiwaniach poddałem się.
Numer 4, folkowe Old Enough. Świetna piosenka, skrzypce wybijające się na pierwszy plan, a całość najlepiej określa, pozwolę sobie zacytować koleżankę, „impreza w stodole”.
Numer 5 to bardzo ciekawa piosenka, Switch and the Spur. Słyszymy w niej świetną sekcję dętą, spychającą gitary na drugi plan.
Numer 6, Hold Up. Szybki i mocny utwór. Wykrzykiwane w piosence „hold up” odnosi się do współczesnych czasów i postępu. Na początku Jack White śpiewa „I had enough of these modern times” Znając stylistykę zespołu to nie dziwi.. Ja, mimo młodego wieku, doskonale go rozumiem. Zresztą Jack też nie pamięta czasów, do których nawiązuje…
Numer 7, wspaniałe Top Yourself, blues i folk, bardzo ładne i chwytliwe.
Numer 8, swojsko brzmiące Many Shades of Black. Utwór na pewno wyróżnią się na tle innych piosenek zespołu, jak i dokonań poszczególnych muzyków The Raconteurs.
Numer 9, Five on the Five, najstarsza piosenka na albumie, może dlatego odnoszę wrażenie, że najmniej pasuje do całości.
Numer 10, Attention to niezwykle wysokooktanowa piosenka. Jej część zasadnicza kończy się już w połowie piosenki, potem słyszymy dobry popis Jacka i Brendana.
Numer 11, spokojne Pull This Blankiet Off. Gdyby nie wokal, zgadywałbym, że piosenkę napisał Keith Richards z Mickiem Jaggerem, najpewniej w latach 1970 – 1972. Ale to piosenka The Raconteurs. Za to kolejna pozycja to „cover”.
Numer 12, Rich Kid Blues, bardzo dobra aranżacją utworu Terry’ego Reida.
Numer 13, These Stones Will Shout, znowu troche stonesowe klimaty. Bardzo ładne z ostrzejszą końcówką.
Na koniec genialna ballada Carolina Drama. Trudno mi ją opisać, ale jest idealna.

Album jest bardzo spójny, przy pierwszej piosence wschodzi słońce, a ostatnia przywodzi na myśl jego zachód. „Consolers of the Lonely” wpisuję na moją listę dzieł wybitnych, jest dla mnie tak ważna jak np. „Beggars Banquet” Stonesów, debiut Pink Floyd, „Morrison Hotel”, “Moby Grape” lub biały album Beatlesów.

winyl

cd

mp3

18 sie 2008

Brant Bjork - Punk Rock Guilt (2008)

Na okładce jest tylko on. Stoi i patrzy zza ciemnych okularów. Wygląda, jakby rzucał komuś wyzwanie. Pytanie, komu? Odpowiedź na nie jest ukryta w tytule. Wina punk rocka, co to może znaczyć?

Pojęcia tego wielokrotnie używał Josh Homme mówiąc o kyussie i o samym Brancie. Według niego, wina punk rocka polega na chęci bycia niezależnym, elitarnym oraz bardziej przyziemnie na niechęci do przyjmowania wymiernych korzyści za swoją sztukę, muzykę. Brant się z tym nie zgadza. Dla niego punk rock, czyli „robienie własnych rzeczy, jak się chce, i z własnych powodów” jest czysty, a JHo nie tyle się sprzedał, ile nie chce się przyznać, że zależy mu na sławie i pieniądzach. Tytuł więc rzuca wyzwanie Joshowi.

Album otwiera Lion One, pierwotna wersja Lion Wings z Somera Sól. Pierwotna, bo Brant nagrał Punk Rock Guilt w grudniu 2005 roku, a dopiero teraz stwierdził, że nadszedł czas, by „uwolnić bestię". Ta wersja jest bardziej pustynna i dużo dłuższa, bo Brant pozwolił sobie na smakowity jam, rozciągając ją do dziesięciu minut. Nie ma też dęciaków, które zaczynają Lion Wings. Ale to tylko detal. Ta wersja różni się przede wszystkim „zawartością” pustyni, której tu jest zdecydowanie więcej. Jest piach, przybrudzone brzmienie, wszystko, czego fan desert rocka może sobie zażyczyć.

Kilka kawałków jest zdecydowanie funkujących, w stylu Brant Bjork & the Operators, ale nie tracą przy tym swoich pustynnych walorów. Taki Dr. Special mógłby znaleźć się spokojnie na The Uplift Mofo Party Plan RHCP, gdyby ci wynieśli się z L.A. na pustynię. Tłusty, funkowy groove prowadzi też Shocked by the Static i This Place (Just Ain’t Our Place).

Utwór tytułowy Brant nagrał w 2007 roku jako the Right Time i umieścił na Tres Dias. Zabawne, że tam ta piosenka nie wyróżniała się, była trochę w cieniu Love Is Revolution czy Messengers. Ta wersja to zupełnie inna para kaloszy. Kopie tyłek straszliwie, przejeżdża jak walec. Mogę jej słuchać cały dzień, nie nudzi się, tylko za każdym razem coraz bardziej energetyzuje, od razu chce się wziąć w łapska gitarę i grać. Tekst oczywiście skierowany jest do Josha.

Drugą piosenką, w której Brant wyraźnie zwraca się do byłego kumpla z zespołu jest Born to Rock. Piękna, słodko-gorzka kompozycja. Chyba w niej najbardziej zbliżył się do tego, co robił w kyussie, mimo że nie ma tu takich riffów, jak w Gardenii czy Green Machine. Nie, tu jest coś, co słychać w drugiej części Whitewater, najdroższej sercu Branta piosence kyussa. Jest tu cała, skąpana w słońcu pustynia. Mniej radosna niż Yawningmanowa, nie tak tajemnicza, jak Ten East i Unidy. Nie, to pustynia, która siedzi w Brancie od urodzenia, którą słychać w kyussie.

Born to Rock jest gorzkie, bo Brant śpiewa o swoim życiu i o Joshu, który nie potrafi go zrozumieć, a przecież kiedyś byli sobie tak bliscy. Słodkie, bo jest delikatna i wyciszająca.

Plant Your Seed mogłoby się znaleźć na Saved By Magic, pierwszej płycie BB z Braćmi. Jest monotonny riff, skanowane słowa, jest fuzz. A na koniec jeszcze jeden długaśny, transowy jam, czyli Locked and Loaded, przypominający troszeczkę dokonania Neila Younga z Crazy Horse. Troszeczkę, bo podobieństwo jest podejściu, a nie brzmieniu.

Punk Rock Guilt jest zdecydowanie najlepszą solową płytą Branta, łączy w sobie najlepsze cechy jego poprzednich płyt. Nie zaskoczył jakimiś zmianami stylu, tylko zagrał wszystko na 1000%. Jeśli to ma być wina punk rocka, to niech BB nadal będzie winny i elitarny. Jedna z płyt roku, kto wie, może właśnie ta najlepsza.

 Ściągamy stąd
 Kupujemy tu
 

16 sie 2008

Spiritual Front - Armageddon Gigolo (2006)

Doskonale pamiętam jak natknąłem się na ten album. Nie mając nic ciekawego do roboty ( a raczej nie mając po prostu chęci na jakikolwiek wysiłek fizyczno-umysłowy ;) ) surfowałem po necie szukając jakichkolwiek informacji na temat Current 93 i Rome. I tym sposobem trafiłem na portal fanów muzyki z gatunku dark ambient/neo-folk/industrial. Szczególną uwagę zwróciłem na podsumowanie najlepszych płyt 2006 roku i okładkę która widniała przy numerku "1." a którą teraz możecie zobaczyć po lewej stronie tej recenzji. Nie ukrywam, że zaintrygowało mnie zarówno to zdjęcie jak i sam tytuł albumu. Pierwsze myśli jakie cisnęły mi się do głowy do "dekadencja", "nihilizm", "upadek jakichkolwiek wartości". Od razu postanowiłem zapoznać się z tym wydawnictwem...i wcale nie żałuje.

Już pierwszy kawałek daje jasno do zrozumienia że mamy do czynienia z czymś absolutnie bezkompromisowym, wyuzdanym i brutalnym. I nie słychać tego co prawda w muzyce która jest ciepła, poruszająca i szybko wpada w ucho, słychać za to w tekstach...pełno w nim nawiązań do bezpruderyjnego seksu, alkoholowych orgii i namiętnych famme fatale. Wracając natomiast do samych dźwięków...skojarzenia z Cashem, Nickiem Cave'm, Morricone i muzyką do filmów gangsterskich mile widziane. Może też dlatego fani nazywają te utwory mafia-folkiem, a lider Spiritual Front samobójczym i nihilistycznym popem. Mówiąc bardziej po ludzku jest to muzyka w klimatach industrialu i muzyki folkowej wzbogaconej klawiszami, wiolonczelą, akordeonem, skrzypcami czasami gitarą elektryczną które w połączeniu tworzą niezwykły dekadencko-kabaretowy klimat.

Ciężko mi cokolwiek więcej powiedzieć o tej płycie, bo opowiadać można by było bez końca. Po prostu najlepiej będzie, byście zamiast tracić czas na czytanie tej recenzji, jak najszybciej zapoznali się z twórczością pana Simone'a "Hellvis" Salvatori i ulegli urokowi takich numerów jak "I walk the (dead)line, Jesus died in las vegas czy No kisses on the mouth".

Podsumowując, chciałbym posłużyć się pewnym cytatem który doskonale określa muzykę na Armageddon Gigolo: "Weź Johny'ego Cash'a, Elvisa, Swans, and Mario Merola, zmiksuj to wszystko ze spermą i krwią i serwuj na ciepło"
Smacznego :)

Ściągnij:

http://rapidshare.com/files/83477264/spiritual_front_-_armageddon_gigolo__2006_.rar

Kup:

http://www.fan.pl/katalog/p90926261_spiritual_front_armageddon_gigolo.html


Cult of Luna - Eternal Kingdom (2008)


Razu pewnego, w szwedzkim miasteczku Umeå, grupka młodziaków z grzywkami przygotowywała się do kolejnej próby swojego zespołu. Wybrali sobie przy tym miejsce nad wyraz oryginalne i inspirujące...mianowicie wnętrze opuszczonego szpitala psychiatrycznego. Traf chciał, iż zupełnie przypadkowo w jednym z wielu pomieszczeń natknęli się na przedmiot dość niepozorny z wyglądu ale na tyle cenny i ciekawy że stał się inspiracją do nagrania jednej z najlepszych płyt roku 2008 w kategori post-metal/sludge.

Był to dziennik niejakiego Holgera Nilssona, człowieka przetrzymywanego na terenie szpitala, oskarżonego o zabicie żony. Ów człowiek pod wpływem urojeń stworzył w swojej głowie zupełnie wyimaginowany świat, w tym postać Ugina, którego to obwiniał za śmierć swojej małżonki. Tytuł jego dziennika w tłumaczeniu angielskim brzmi "Tales from the Eternal Kingdom". I taką też nazwę przejął ostatni album zespołu Cult of Luna.

Po przedostatniej, wysoko ocenianej płycie zespołu, Somewhere Along The Highway można było spodziewać się, że zespół dalej będzie kontynuował granie będące ( jak to gdzieś wyczytałem ) "połączeniem intensywnego mroku z lekką poświatą wzbudzającą zarówno niepokój jak i niekłamaną radość" ;). Tym czasem melancholijne, a przy tym dość melodyjne ( jak na post metal oczywiście), hipnotycznie granie zostało zastąpione brutalnym, surowym (i możliwe że najcięższym w dorobku zespołu) materiałem. Johannes Persson, gitarzysta i wokalista grupy Cult of Luna określił nowy album takimi oto słowami: "W chwili gdy zamknęły się za nami drzwi studia i weszliśmy na nieznane muzyczne wody, jedno jest pewne - to, co z tego wyjdzie, powstanie z bólu i przemocy". I chyba miał racje. Przytłaczające ściany ciężkich gitar, nisko buczący bas i pełen zaangażowania i wściekłości wokal Klasa Rydberga zdecydowanie potwierdzają te słowa. Słychać to wyraźnie w takich kawałkach jak Curse, Owlwood, Following Betulas czy numer tytułowy. Nie brakuje oczywiście różnych elektronicznych, transowych motywów i dźwiękowych przeszkadzajek, jednak ich rola na tej płycie jest zdecydowanie ograniczona. Ciekawostką jest natomiast wykorzystanie w dwóch numerach trąbek ;). Jednak od razu uspokajam że jest to pomysł całkiem udany i wprowadzony w ilościach na granicy zdrowego rozsądku ;).

Gdybym miał wymienić trzy najlepsze utwory na tej płycie byłyby to na pewno wspomniane wcześniej Following Betulas, Eternal Kingdom i zdecydowanie Ghost Trail - kawałek który jest nową jakością w dorobku Szwedów. Po dość niepozornym początku, wchodzą bardzo energiczne gitary, a w pewnym momencie coś w rodzaju solówki a przynajmniej bardzo zapętlonej i wpadającej w ucho partii gitary elektrycznej. Absolutnie najlepszy moment utworu kończy się gdzieś w 6 minucie i następuje cisza. Bynajmniej nie jest to koniec piosenki, chwile później panowie uderzają z podwójną siłą, galopującymi coraz szybciej gitarami i perkusją. Zdecydowany opus magnum całego albumu.

Eternal Kingdom jest dowodem na to, że zupełnie niesłusznie ocenia się Szwedów jako "Neurosis dla ubogich". Może po prostu warto zapomnieć o wszystkich tych porównaniach do amerykańskich kolegów w tym także do Isis czy Pelican i cieszyć się tym co nagrali dla nas Cult of Luna. Bo faktycznie jest się czym cieszyć...

do ściągniecia i ogarnięcia:
http://rapidshare.com/files/114069148/Cult_Of_Luna-Eternal_Kingdom-2008-sOoT.rar
pass: bunalti.com

no i do zakupienia:
http://wsm.serpent.pl/sklep/albumik.php,alb_id,13556,Eternal-Kingdom,CULT-OF-LUNA



15 sie 2008

Underworld - Everything, Everything (2000)

Underworld działają z przerwami i drobnymi zmianami w składzie już od ponad dwudziestu lat. Ciąży nad nimi łatka muzyków grających techno (oczywiście to bardzo krzywdzące zaszufladkowanie, bowiem w ich muzyce pojawiają się m.in. gitary), przez co z wzdrygnięciem i obrzydzeniem omijają ich fani szeroko pojętej muzyki "alternatywnej". Jeśli ktoś jednak zechce otworzyć swój umysł na coś nowego, spotka go olbrzymia nagroda. Jako że Underworld ma dość bogatą i zróżnicowaną dyskografię a ponadto najlepiej wypada na występach na żywo, polecam rozpoczęcie przygody z nimi od albumu "Everything, Everything" z 2000 roku (który to album uważa się za the best of Underworld). Jest to ponad 70 minut epickiego materiału zarejestowanego podczas trasy promującej album "Beaucoup Fish" (1999).

"Everything, Everything" to wszystko, co według mnie w tym zespole jest najlepsze. Rzadkością jest, aby wykonawcy przede wszystkim muzyki tanecznej wydawali albumy koncertowe. A jeszcze większą sensacją jest, gdy album taki okazuje się wydawnictwem dziejowym. Materiał zarejestrowany na płycie nie oddaje nawet w 1/10 tego, jakie emocje swoim występem potrafi wywołać Underworld (a sama miałam przyjemność w jednym uczestniczyć, więc gwarantuję: wiem, co mówię). Muzycy generują tyle energii, że spokojnie obdarzyliby nią kilka innych zespołów. Publiczność potrafią owinąć wokół palca. Są mistrzami w budowaniu napięcia, co zresztą doskonale słychać na płycie, o której piszę. Początek jest wspaniałą podróżą dźwiękową przez kompozycje z różnych okresów twórczości Underworld, ale to trzy ostatnie utwory ("Shudder-King of Snake", "Born Slippy Nuxx" i "Rez Cowgirl") wgniatają słuchacza w powierzchnię, na której się podczas słuchania znajduje. Wyżej wymienione kompozycje są zresztą największymi hitami w dorobku grupy. "Born Slippy" skojarzy z pewnością każdy fan kina, utwór znalazł się bowiem na soundtracku do filmu "Trainspotting".

Wystarczy jedno spotkanie z Underworld na żywo by dojść do wniosku, że nawet najlepsza muzyka gitarowa nie wywoła podobnych emocji. A także że muzyka określania jako "techno", "trance" czy "electronic" naprawdę może poruszyć. Polecam!





Ściągnij: http://rapidshare.com/files/137554631/Underworld_-__2000__Everything__Everything.rar.html

Kup: http://www.cduniverse.com/productinfo.asp?pid=1113190

14 sie 2008

Lisa Germano - In the Maybe World (2006)

Zawsze zastanawiało mnie, co jest powodem tego, że jedna wokalistka ze wspaniałym warsztatem wokalnym i pięknymi kompozycjami jest stawiana na piedestale jako wybitna artystka, a inna musi wciąż chować się w cieniu koleżanek po fachu i pozostawać niedoceniana mimo swojego równie wielkiego (a może nawet większego?) talentu muzycznego. Tak właśnie jest z Lisą Germano. Obecnie pięćdziesięcioletnia multiinstrumentalistka, wydała kilkanaście albumów, pięknych zróżnicowanych, jednak nieodnoszących komercyjnego sukcesu. Podczas kiedy Tori Amos osiągała wszechobecne uznanie w oczach (i uszach) słuchaczy i krytyków, albumy Lisy uchodziły uwadze szerszej publiczności. Do dzisiaj to totalny underground, ciężko o jej albumy w sieci, jeszcze ciężej w sklepach internetowych.

W czym pani Germano jest gorsza? Absolutnie w niczym. Nie jest kopią, nikogo nie udaje. Już od otwierającego płytę The Day można poczuć, że do czynienia ma się nie z pisarką, nie z wokalistką, ale z prawdziwą artystką. In The Maybe World to melodie krótkie, spokojne, wyciszające, z pięknymi, prostymi tekstami. Jest klimatycznie, jest nastrojowo. Można wręcz powiedzieć, że Lisa jest mistrzynią klimatów. Charakterystyczny głos przy akompaniamencie pianina sprawia, że ten album naprawdę można polubić, a nawet pokochać. Poziom piosenek na płycie jest dość równy, ale warto zwrócić szczególną uwagę na tytułowe In the Maybe World, After Monday i Into oblivion. Ten ostatni to już małe arcydzieło. Maybe it’s time we said/I’ll miss you forever/But all along i want to go/Into oblivion. Brzmi ładnie? Sprawdźcie sami.


Recenzja krótka, bo i album do najdłuższych nie należy. Zresztą, o muzyce nie powinno się pisać, jej trzeba słuchać.

Ściągnij:

http://megadownload.pl/plik/rs/13897848/lisa_germano-2006-in_the_maybe_world_320kbps.zip

haslo: sharez.cn

Zakup:

http://www.amazon.com/Maybe-World-Lisa-Germano/dp/B000FI9ON6

13 sie 2008

Time Lapse Consortium - Live at the Roxy Theatre (2003)

Time Lapse Consortium to projekt powstały z inicjatywy Mike’a Einzigera, gitarzysty kalifornijskiego Incubus. Sformowany został w 2003 roku, a na swym Myspace określają się funk/jazz/muzyka psychodeliczna. Jako, że nie potrafię ich twórczości lepiej określić, oraz nie lubię szufladkowania, przytaczam w/w. Einziger, któremu za inspirację służyli tacy panowie jak Quincy Jones, Esquivel, Sergio Mendes, nosił się z ideą projektu dość długo. Nie można mu się dziwić, prawdziwą kasę trzepie nagrywając i koncertując ze swą rodzimą kapelą. Ostatecznie zebrał Bena Kenney’a na basie (ówcześnie gitarzysta The Roots, w 2003 zasila Incubus), Jose Pasillasa za perkusją (znany z bębnienia we wspomnianym Incubusie), Neala Evansa na organach, oraz Suzie Katayamę, która odpowiadała za smyczki (pomagała nagrywać Morning View). Po trzech dniach prób wesoła gromadka zagrała koncert w Roxy Theater w Hollywood (a co!). Ktoś to wszystko ładnie nagrał, następnie wydał 10000 krążków. Rzecz jasna nie można już nigdzie kupić tej płytki, dlatego ją ukradłem, a nawet namawiam do tego innych. 

Nie ma większego sensu opisywać każdego kawałka (nawet bym nie potrafił), na nieco więcej uwagi zasługuje „A Certain Shade of Green” w zuuupełnie innej aranżacji niż ta, którą można usłyszeć na S.C.I.E.N.C.E. Incubusa. Polecam szczególnie osobom, które nie potrafią słuchać Brandona Boyda. Pomimo niewielkiego przygotowania do występu, ekipa nagrała kawałek dobrej muzyki, zupełnie innej niż można by się spodziewać patrząc na skład formacji.
 
 
Słuchać, nie pierdolić!
 
Ściągamy stąd.

11 sie 2008

The Beatles – Revolver (1966)

The Beatles, prawdopodobnie najpopularniejszy zespół w historii muzyki popularnej. Problem w tym, że wszyscy znają Beatlesów, ale nikt ich nie słucha. A jeśli ktoś zna Beatlesów ze środków masowego przekazu to nie zna ich w ogóle. Radio i TV od lat krzywdzą wizerunek tego zespołu, promując głównie piosenki z wczesnego okresu, skomponowane dla piszczących nastolatek. Nie są to złe piosenki, ale The Fab Four mają o wiele ciekawszą muzykę do zaoferowania.

Wszystko zaczęło się w roku 1966, kiedy Beatlesi porzucili garnitury, zapuścili włosy i zaczęli palić trawę. Nagrali wtedy album „Rubber Soul”. Nie powstał on tylko z palenia trawy, już poprzedni album, „Help!” zapowiadał nadchodzące zmiany. Najbardziej istotne było to, że zaczęli grać głównie dla siebie, a nie dla fanów. Stopniowo odsuwali na bok modny muzyczny fason z lat 60-tych i zapatrywali się w inną muzykę. W 1966 roku nagrali jeszcze jeden album, „Revolver”. Wraz z nim wybucha nowa era Beatlesów. Za rok nagrają słynny „Sgt. Pepper’s Lonely Hearts Club Band”.

„Revolver” zaczyna się od mocnego Taxman Georga Harrisona. Beatlesi jeszcze nigdy nie brzmieli tak agresywnie i potężnie jak w tej piosence. Następnie pierwszy eksperyment, znana Eleonor Rigby, potem I’m Only Sleeping z bardzo ciekawą progresją akordów, trochę indyjskiej muzyki w Love You To, przyjemne Here, There and Everywhere i znane i lubiane Yellow Submarine. Kolejny kawałek to mój ulubiony. She Said, She Said, piękne, mocne, innowacyjne, po prostu genialny utwór. Wspomnę jeszcze o Doctor Robert, świetna gitarowa piosenka, fantastyczne Got to Get You Into My Life, a na koniec niezwykłe Tomorrow Never Knows, w tej piosence podobno słychać duchy! Album jest naprawdę ciekawy i zróżnicowany.

Wszystko to jest pięknie nagrane. Od połowy lat 60-tych Beatlesi i ich inżynierowie byli pionierami we wprowadzaniu nowych technik nagrywania, na próżno szukać innych tak czystych i świetnie brzmiących nagrań z tego okresu. Tomorrow Never Knows to szczytowe osiągnięcie w eksperymentach studyjnych. Pamiętajcie, że nie było wtedy komputerów i żeby uzyskać takie efekty trzeba było kręcić wieloma gałkami, przełączać masę kabli, a może nawet coś lutować ;) .

winyl

CD

mp3

8 sie 2008

Lauryn Hill - The Miseducation of Lauryn Hill (1998)

Zawsze z pewną obawą recenzuję płyty, które przez lata zdążyły wejść już do kanonu muzyki jako legendarne, ponadczasowe, niezwykłe. Ten debiutancki album byłej (niestety) członkini zespołu The Fuuges zawędrował bowiem na sam szczyt. Drugie miejsce na liście Entertainment Weekly, czołówka Billboardu, miliony sprzedanych egzemplarzy, pięć nagród Grammy. Ciągle zastanawiam się, jak ta drobna Afroamerykanka z wielkim głosem i jeszcze większym sercem mogła tego dokonać.


Przepis na piękny soulowy album niełatwo podać. Podobno wystarczy odpowiednio silny i zmysłowy głos, dobrzy producenci, poruszające teksty i voila. Dla mnie jednak, jako wielkiej fanki tego gatunku, trzeba czegoś więcej. Iskry, wypełniającej całe ciało i serce słuchacza. Uprzedzę Was: Lauryn dała na tym albumie nie iskrę, ale ogromny ogień.


Cieszy fakt, że mimo swoich nadzwyczajnych zdolności wokalnych, nie zapomina o tym, jak świetną jest raperką. Singlowe pozytywne i skoczne Doo Woop (That Thing), udowadnia, że artystka potrafi pięknie skomponować obydwie strony swojej natury. Zresztą nie tylko tu L-Boogie oddaje cześć swoim korzeniom. Wychowana na muzyce Boba Marleya sampluje legendarnego Rastafariana w utworze Forgive Them Father. Nie brakuje miłości, można wręcz powiedzieć, że miłość ocieka z niemal każdego utworu. Miłość do mężczyzny, dziecka, muzyki. Tę pierwszą najpiękniej oddaje kolejny singlowy numer Ex-Factor. Utwór tak piękny, bolesny i poruszający, że niemal wyrywa serce. Zresztą o emocje Lauryn zadbała znakomicie, wraz z zaproszonymi do studia goścmi- genialną artystką Mary J. Blige, D’Angelo, oraz przygrywającym w To Zion Carlosem Santaną. Gości mało, za to wszyscy trzej znakomici, chociaż jestem pewna, że i bez nich Hill poradziłaby sobie znakomicie. Odpowiada za produkcję wszystkich piosenek, teksty i niektóre instrumenty. Coveruje ( Can’t Take My Eyes Off Of You z repertuaru Frankie Valli), sampluje (Light My Fire grupy The Doors w utworze Superstar), interpretuje muzykę na swój sposób, zachwyca.
Można nie lubić czarnego grania, aczkolwiek tej płyty nie znać nie wypada.
Poznajcie więc Miss Hill, niech i Was urzeknie legenda sprzed lat:

A kiedy już urzeknie, kupcie album: