25 sie 2008

Marilyn Manson - Eat me, drink me (2007)



Dzisiejsza recenzja rozpoczyna serię Ku Przestrodze. Nie żebym planowała coś regularnego, ale taka perełka jaką wypluł Brian Warner aka Marilyn Manson wraz z kolegami, na pewno jeszcze kiedyś komuś się przytrafi i wyląduje tutaj. W każdym razie dziś odcinek pierwszy, którego główną i jedyną bohaterką jest Eat me, drink me. Pozwólcie ze zacznę od cytatu znalezionego przypadkiem w przepastnej internetowej sieci:
"Eat me, drink me przekonało mnie, że w tej kapeli wciąż tkwi Szatan". Chłopiec, który to napisał, a którego imienia nie będę ujawniać ze względu na ustawę o ochronie danych osobowych sami wiecie z kiedy, chyba pomylił szatana z ciocią Fredzią, wujciem Stachem bądź ich emoidalnym potomstwem. Ciocia Fredzia kojarzy wam się z kimś kto gustuje w aranżacji a' la Jerzy Połomski z dominującym, zbyt wyeksponowanym, nudnym, sztucznym i zawodzącym wokalem? A wujek Stachu z kimś kto lubi kiepskie, przydługie, męczące i oklepane solówki rodem płyt z Guns'n'roses? Emoidalne potomstwo z Tolą, Billem i tekstem "mamo, mamo gdzie moje żyletki"? 3 x tak??? No to już wiecie czego się spodziewać po tej płycie.

Manson w wywiadzie z Henry Rollinsem powiedział "this is propably the most autobiographic album which I created", a powinien powiedzieć: "this is absolutely the biggest shit which I created". Rozumiem kłopoty osobiste: rozwód i decyzja o tym z kim zostanie kot to trudny moment w życiu. Artystom w takich chwilach często zdarza się popadanie w nałogi: narkotyki, alkohol, pojawiają się także nieuzasadnione napady agresji, stany depresyjne, przypadkowy seks z nieletnimi groupies... Wszystko wskazywało na to, że po bezpłodnych latach Warner wyda w końcu coś co zaspokoi głód członków klubu adoracji Antychrysta. I wydał, niestety nie do końca o to chodziło.. :/

Za muzykę na krążku w pełni odpowiada Tim Skold i z tegoż powodu do każdego sprzedanego egzemplarza powinien być dołączony bilecik od Warnera z przeprosinami, wyrazami skruchy oraz obietnicą poprawy napisany osobiście i odręcznie, najlepiej piórem ze stalówką i gumką. O ile na Golden Age of Grotesque wszystko się jeszcze jakimś cudem trzymało kupy to tutaj wszystko przeszło głęboką metamorfozę i z tego czym było pierwotnie stało się..kupą.

Według pierwszych i niejednorazowych zapewnień i przecieków EMDM miało być mroczne, ciężkie naładowane mocą. Według kolejnych jak wcześniej tyle, że pojawił się zarys tego czego spodziewać sie ze strony lirycznej wymowy albumu, wiecie: katharsis, te sprawy. Potem świat ujrzały sprzeczne zeznania, a jeszcze później niestety ukazała się ta płyta. Wyszło miałkie granie grubo poniżej średniej. Muzycznie zbyt lekko, niby rockowo, ale bardziej do Eski Rock to się nadaje niż do porządnego winampa. Tekstowo porażka. A jako że panowie z MM skorzy do rachunku sumienia nie są to ja go zrobię za nich.

Plan chyba był taki, że w cały ten mroczny nastrój wprowadzać miał słuchaczy pierwszy numer pod prawie gotyckobrzmiącym tytułem If I Was Your Vampire. Plan nie wypalił. Kawałek, jak na pierwszy w kolejności, dobrany kiepsko. Co prawda przyjemnie zalatuje Holy Wood, ale od 3 minuty po głowie słuchacza tuła się myśl "ok, ok, a gdzie ta moc?!". Nie trwa to zbyt wiele czasu bo w połowie piątej minuty przychodzi druga myśl "kurwa, długo to się będzie jeszcze ciągnąć?!". I tak o to stosunkowo przeciętny kawałek zamienia się w katorgę dla słuchacza podrasowywaną jeszcze solowymi wyczynami Skolda na gitarze, ale o tym potem.
Piosenka numer dwa to piękna historia kochającego faceta, który jednak jest trochę rozgoryczony faktem iż uczucia jego kobiety nie są zbyt trwałe. Wzruszające, wolę jednak słuchać o kobietach, które podmiot liryczny, utożsamiany z autorem, miał kiedyś ochotę spalić żywcem wraz z całym ich dobytkiem. Solówka w stylu "jeżdżę se po gryfie" doszczętnie niszczy ideę ładnej, romantycznej ballady.
Boys are all dressed up like a mediocre suicide omen.. Tutaj chyba mamy do czynienia z opisem standardów odzieżowych entuzjastów produkcji tej płycie podobnych. Brzmienie utworu lekkie i przyjemne, fajna pozytywna gitarka w zwrotkach. Tekstowo: megabeznadziejna opowieść o czerwonym nielocie. Solówka Skolda.
Kolejne cudeńko z tej płyty wita nas nosowym brzmieniem głosu wokalisty, który de facto fałszuje coraz częściej. Nie leczyło się chorych zatok, a fani muszą cierpieć. Darcie w refrenie bardziej jak wrzaski na oddziale położniczym niż jak próba rozłożenia akcentów. Skold.
Piąteczka to Just a Car Crash Away. Dramatycznie, melancholijnie i jakże nieskomplikowanie. Może poza solówka Skolda, który po raz kolejny daje popis swoich umiejętności w najmniej pożądanym miejscu i czasie. Chociaż to rozbudowanie i urozmaicenie w porównaniu z warstwą tekstową rzeczywiście zasługuje na uwagę. Zachciało się drugiego Fundamentally Loathsome i oczywiście nie wyszło.
Singel promujący którego tytuł sobie daruje, bo jest idiotyczny. Cukierkowo, że aż mdli. Nawet krew z teledysku nie pomaga. Gdy tego słuchałam po raz pierwszy miałam nadzieję, że w refrenie wróci stary dobry Warner i obsika jakiś przydrożny krzyż. Słuchałam, słuchałam, a tu tylko te organki..
Evidence. Jakby odrzut z GAoG. W porównaniu z resztą utworów do tej pory omówionych daje radę. Chociaż jak już o pieprzeniu, to następnym razem poproszę z klasą na poziomie User Friendly albo Para - noir. Największa wada tego utworu to.. Nigdy nie zgadniecie.. Delikatnie się wyrażając: irytująca solówka Skolda.
Doszliśmy do pozycji nr osiem. To Are you The Rabbit? Początek: prawie krzyk radości "Manson żyje!" i wszystko fajnie do pierwszego refrenu, w którym wokal zdycha. To nawet nie są jęki potępieńcze, raczej psie ujadanie. Muzycznie, aż do solówki, w pełni satysfakcjonująco.
W akcie desperacji puściłam wodze fantazji przy interpretacji tekstu Mutilation Is The Most Sincere Form Of Flattery traktując go jak ostatnią deskę ratunku. Deska okazała sie brzytwą, bo kawałek jest niczym innym jak tylko przywołaniem poglądów i twierdzeń wygłoszonych już wcześniej. W kiepskim stylu na dodatek.
You And Me And The Devil Makes 3. Skold wyjątkowo milcząco . NARESZCIE!!! Stylistycznie dziesiątka odstaje od reszty. Znów jest elektronicznie, głośno, czuć chaos w powietrzu, a Manson mówi szeptem. Nie zgwałciło mnie to mentalnie, ale to JEDYNY zdatny do słuchania długofalowego utwór na ETDM. Tekst jest jaki jest. Ale przynajmniej bez romantycznych bredni.
Tytułowy utwór. Niech sobie będzie. Pogorszyć sytuację tej płyty trudno, czymś tak nie wyraźnym polepszyć się jej nie da. Ładna melodyjka z dziwnie brzmiącym wokalem i tyle.

Żeby zakończyć: to bardzo nieudany eksperyment socjologiczny, fatalny materiał na nowe sceniczne dzieło sztuki i kiepski chwyt marketingowy. Na szczęście Twiggy Ramirez wraca do domciu, więc nie tracę wiary, że MM odrodzi się z popiołów. Chłopak pokomponuje i wyjdą na prostą. Niech się tylko Warner weźmie wreszcie w garść. Proponuję odwyk. Albo cokolwiek... Niech idzie po radę do jakiegoś starego kumpla. Byle nie do Reznora, bo już mi niedobrze od tego ich hate - love.
Co do Skolda (DO WORA LAMO!!!) to niech go Axel Rose przygarnie, albo niech zniknie ze sceny raz na zawsze..

Ps. Miałam problem z etykietą.. Biorąc pod uwagę poziom tej płyty to powinno być wielcy wczoraj, ale, kurwa, nie mogłam tego wpisać ;)

Ściągamy stąd
Kupujemy tu

5 komentarzy:

Tomek pisze...

brzydal

aniloratka pisze...

korwa, długa ta recenzja za bardzo się znęcałaś nad biednym Mansonem ;P ale przyznam, że mhroczności ta płyta nie ma wcale. Ale Are you the rabit? to jeden z kawałków które wpadł mi w ucho, nie licząc singla ; )) co nie znaczy, że tego się spodziewałam .,..

Michał Wieczorek pisze...

ej, ale chyba istotą naszego bloga są polecanki, a nie objeżdżanki?

szeregowa_glonojad pisze...

recenzowanie to i polecanki i objeżdżanki, niestety..

Pan Totencham pisze...

Bardzo trafna recenzja. Etykieta jak najbardziej w porządku. Każdemu może się zdarzyć wypadek przy pracy. Ja wiem, że Skold prawdopodobnie dobrze obciąga, ale już po GAOG można było się "jarnąć", że nie tędy droga. Generalnie dla mnie cały album to perkusja zerżnięta z Fundamentally Loathsome i skomlenie Briana do tej jego !(#*@&%$(@ Evan, która powinna razem ze Skoldem zaszyć się na bezludnej wyspie i nie męczyć świata swoją durną egzystencją. A tym bardziej nie fatygować naszego (a tak właściwie to mojego i tylko mojego) Mansonka. Odwala mu na stare lata. Marilyn, I can do what she can't do, so much betta I'm for you! Przepraszam, my mówiliśmy o jakiejś płycie?